Według mojej niezabobonnej i przyjaźnie nastawionej do życia Rodzicielki, to listopad co roku wszystko psuje. A także (łamane przez lub) okolice Świąt Wielkanocnych oraz (łamane przez lub) sierpień. Wtedy zawsze coś, mówię Wam. Operacje, choroby, pogrzeby, wypadki, skradzione wypłaty lub – dacie wiarę? – dwa kilogramy szynki wyrzucone przez pomyłkę do śmietnika.
– W zeszłym roku ja, teraz Dyrektor – wzdychała dalej Mama.
Nie miałam serca prostować, że ten nadgarstek to złamała w grudniu, a te dwa listopadowe nieudane in vitro to w innym życiu były, i że w zasadzie dobrze, że nie wyszły, bo sami wiecie, co by było gdyby. Nikt sobie tego życia bez Fruzi nie umie już wyobrazić. Ale rzeczywiście, z nadgarstka to nic dobrego nie wyszło, choć Inżynier twierdzi, że gdyby tak chcieć na upartego przekuć to w dobro, to Mamuśka dzięki temu przestała jeździć holenderską hondą, o jakieś dziesięć kilo dla niej za ciężką, metr za wysoką i o siedem przerzutek zbyt wygimnastykowaną.
– I jeszcze ty – dowestchnęła Mamuśka, po czym zamilkła wymownie i oddała się przemyśleniom na temat niegodziwości córki swej jedynej.
Zdaje się, że wraz z Ojcem Dyrektorem pojechaliśmy po listopadowej bandzie, choć zmowy żadnej nie było. Najpierw wziął się Ojczulo i bez konsultacji z astrologiem rodzinnym (a może jednak?) zaniemógł. Tak zaniemógł, że pomimo zapierania się wszystkimi kończynami, musiał oddać się w ręce chirurgów, którzy dokonawszy odpowiednich cięć i szyć wyjęli z Ojca woreczek żółciowy wraz z kamieniem, który to bez woreczka wyjść nie chciał. A gdzieś pomiędzy tym wszystkim wymsknęło mi się (- Bardzo nietaktyczne zagranie, bardzo! – zganił mnie Mąż Mój), że te zajęcia, co to mam je od stycznia prowadzić, to strasznie porozrzucane są po różnych porach dnia, i że podjęłam samodzielną i jakże dorosłą decyzję o powrocie za kółko.
Milczenie Mamuśki trwało długo za długo jak na jej możliwości. W jego efekcie nawet schorowany Ojczulo postanowił zabrać obolały głos w tej sprawie. Koronnym argumentem, który zamknął rodzinną sprzeczkę, był ten wyciągany z rękawa przez Mamuśkę za każdym razem, kiedy wszystkie inne argumenty już padły i żaden nie wydaje się zbyt dobry, żeby postawić kropkę nad ”bo wy zawsze” lub „bo ty nigdy”.
– To wszystko dlatego, że tak bardzo cię kochamy i martwimy się o ciebie niezależnie od tego, ile masz lat. Zobaczysz, jak Fruzia dorośnie, to zrozumiesz.
W sumie nawet go lubię. Ten argument. Bo on rozbraja, każe się poddać bez utraty twarzy, kończy wszystkie spory, których żadna ze stron nie lubi i nie praktykuje zbyt często, i kiedy padnie, można wreszcie wrócić do swoich zajęć bez głęboko chowanych skarg i zażaleń.
Ja na przykład, w przeciwieństwie do Mamuśkowych strachów, że Wielkanoc niedaleko, oddaję się rozmyślaniom o lutym. Luty jest cool i zamiast pogrzebów i wyrzuconych szynek, niesie dobro. Urodziny wszystkich wodników. Pierwszą randkę z Inżynierem. Najazd na Krainę Deszczu. Telefon, który oznajmił, że będziemy rodzicami.
Wybrałam luty na pierwsze samodzielne kursy do pracy i z powrotem. Moim małym, zgrabnym autkiem w eleganckiej czerni.
Na Boga i Karmę, Mąż kupuje mi samochód!
To będzie ten moment, w którym uznam, że chyba (chyba) jestem dorosła.
Pierwsza!
Usmiecham sie dookola glowy!
Wybierz czerwony – czerwone szybciej jeżdżą 🙂
A w listopadzie w podobnej do dnia dzisiejszego aurze urodziła się Martyna, a Kasia ukazała się dwiema kreskami na teście ciążowym, więc wcale nie taki listopad straszny 🙂
A wiesz, ja też od trzech lat uważam, że "to wszystko wina listopada". Wszystkie moje uśpione choroby się odzywają właśnie w listopadzie, z mężem też zawsze mamy kryzys w listopdzie itd, itp.;-)
Ja tez uważam, że czerwony lepszy;-) Czarny będzie zawsze czarny=brudny jak cholerka;-0
Ja też, Kaczko; za każdym razem, kiedy pomyślę sobie, że zajeżdżam na stację benzynową i muszę zatankować! 😉
Może też powinnam zaaranżować jakieś przyjemne wydarzenie w listopadzie?
No właśnie dlatego będzie czarny! 😉
Muszę Cię umówić z moją Mamuśka na skypową pogawędkę. Wreszcie ktoś ją zrozumie! 🙂
O tym brudzie nie pomyślałam, choinka. Cała nadzieja w tym, że mój osobisty mechanik zostanie jednocześnie osobistym sprzątaczem. 🙂
Czarny daje radę:) czyści się łatwo, a jak trzeba, to zrobi za limuzynę;)
Trzymam kciuki za pierwszy kurs tą Czarną Strzałą:)))
O, właśnie, limuzyna na zamówienie! Kto wie, może jeszcze jakieś usługi taxi kiedyś otworzę? 🙂
Hihihi, czyli w lutym w sieci będą krążyć fajne filmiki ze stacji paliw? 😉
Jak długo nie jeździsz? Mnie w lutym (sic!) minie 6 lat od zrobienia prawa jazdy, a w marcu 6 lat od ostatniego prowadzenia auta… Ale prawo jazdy zawsze nosze przy sobie! 😉
Myślisz, że uda mi się dociągnąć do marca bez tankowania? Zawsze to miesiąc więcej na ćwiczenia! 😉
Och, kochana, widzę, że z Ciebie też nawet nie niedzielny kierowca, od razu mi lepiej, myślałam, że jestem jedynym egzemplarzem tego gatunku! Prawo jazdy zrobiłam – uwaga! – 17 lat temu (!), jeździłam dość regularnie, choć tylko lokalnie, przez kilka miesięcy, a potem nie miałam już czym, bo Wielki Brat skasował jeden samochód, a potem zakosił rodzinny do własnego użytku. Potem to już było bardzo okazjonalnie (czyt: przywieźć kogoś z imprezy). Coś tam próbowałam tutaj, w Krainie Deszczu, ale moim głównym problemem był brak potrzeby przemieszczania się na kółkach, czyli motywacja równa zero. Może to i dobrze, bo nie mam prawostronnych przyzwyczajeń, w zasadzie będę uczyć się wszystkiego od nowa.
Ja też prawko mam zawsze przy sobie! Ha, pewnie dodajemy sobie trochę ważności tym małym kawałkiem plastiku! 😉