– No proszę! – powiedziałam do siebie głośno, całkiem z siebie zadowolona. – Jutro minie 7 miesięcy od mojej pierwszej samodzielnej jazdy, a ja dopiero dziś nie wyrobiłam na zakręcie!
Poczułam, że należy mi się jakiś order za potencjalne ocalenie wielu istnień dzięki bezkolizyjnej jeździe.
Raz co prawda straciłam panowanie nad kierownicą, na ułamek ułamka sekundy, kiedy usiłowałam złapać lecącą z przedniego siedzenia w dół butelkę z wodą, ale szybko nauczyłam się, że te ułamki ułamków sekund mogą mnie za drogo kosztować. I och, nie o Mikruskę mi chodziło, o nie. Ona nie z tych, co to płaczą nad złamanym paznokciem, zarysowanym lakierem lub straconym kołpakiem, bez którego jeździmy już kolejny (czwarty) miesiąc. Ona z tych twardych kobiet, co to żadnej przygody się nie boją. Wtedy o mały włos nie wylądowałam w krzaczorach, ale przecież w prawdziwym życiu są rzeczy znacznie gorsze niż krzaczory. Zające na przykład. Albo lecące znienacka na maskę wielkie piankowe maty do ćwiczeń (że tak zacytuję samą siebie z tamtego kwietniowego dnia – co to, kurwa, jest???), kiedy ty pędzisz z zawrotną jak na twoje świeżo nabyte umiejętności prędkością 45 m/h. Wiecie, wiatr we włosach, zimny łokieć, Farna z głośniczków… Zaprawdę powiadam wam, szaleństwo.
Innym razem, przy cofaniu, nie zauważyłam wyjeżdżającego z parkingu auta i tylko dzięki Bogu i Karmie nie wjechałam mu tyłkiem w twarz. Rzecz się działa na początku mej kariery pogromcy dróg i była kolejną lekcją, którą skrupulatnie odrobiłam. Tamtego dnia nauczyłam się, że te wszystkie lusterka to naprawdę nie są po to, żebym widziała swoje odbicie z różnych stron. Ani nawet po to, żeby sprawdzić, co robi Fruzia wpięta w fotelik na tylnym siedzeniu.
Albowiem musicie wiedzieć, że awansowałam na szofera Fruzi!
Szoferowanie odbywa się cztery razy w tygodniu i trwa mniej więcej minutę w jedną oraz minutę w drugą stronę, do Różowej i z powrotem, ale same przecież wiecie, że nie długość, a jakość się liczy, prawda? (#qualityoverquantity). I to doprawdy w różnych dziedzinach życia. No właśnie. Toteż jeździmy. Kiedyś, kiedy jeszcze miałyśmy CZAS (czyt: wykupione dłuższe sesje w przedszkolu, coby mama miała szansę na bezkolizyjny powrót po pracy do domu), chodziłyśmy do i z Różowej pieszo, teraz jeździmy, bo luksusy się skończyły. W sezonie letnim mama nie traci więc tego cennego czasu na zbędne pierdoły typu dzienniki, głębokie rozmowy z kursantami, czy też inteletualne przemierzanie koledżowych korytarzy z plikiem Bardzo Ważnych Dokumentów pod pachą, i po zakończeniu zajęć po prostu wypycha swych uczniów za drzwi sali, tym bardziej rozgadanym pomagając obuwiem marki CCC, po czym wskakuje do Mikruski, każe jej zapiąć pasy i przygotować się na jazdę bez trzymanki, aby punktualnie o 12.45 stanąć w progu Różowej i jak gdyby nigdy nic oznajmić niewychowawczo:
– Cześć kochanie, pędziłam do ciebie jak szalona! Mam czekoladki w samochodzie!
Fruzia to kocha, uwierzcie mi. Swój fotelik, minutową jazdę i te czekoladki. Bądź lekko podtopione lody, które ekspresowo udało się mamie kupić na stacji, kiedy podczas szaleńczej jazdy zyskała minutową przewagę w stosunku do Przewidywanego Czasu Dotarcia Do Tego Miejsca Na Drodze. Fruzia zwykle wybiega z Różowej z rozwianymi lokami (pozostałość po kitce), z czerwonym od nadmiaru emocji licem, a zdarza się, tak jak dzisiaj, że w sandałach założonych na stopy odwrotnie niż czyni to reszta ludzkości w wieku 3+. Wybiega, rozgląda się po parkingu, bezbłędnie wyłapuje wzrokiem Mikruskę i wrzeszczy:
– Mummy! Car!
A mnie nieodmiennie strasznie to śmieszy, bo przecież nie sposób przeoczyć Mikruskę. Nie dość, że najmniejsza, nie dość, że najstarsza, to jeszcze z plamami na twarzy, bez kołpaka i z wielkimi P na froncie i zadzie. Zaprawdę powiadam Wam, nie ma bardziej uroczego stworzenia na naszej wiosce.
Osobny order przyznaję też sobie za podróże w nieznane. Och, to takie typowo wodnicze, nieprawdaż? Ruszyć przed siebie, nie mając pojęcia, dokąd się dotrze! Dokładnie tak czułam się pewnego poranka, kiedy po wieczornej prośbie szefa, abym w jego zastępstwie udała się do pewnej firmy w celu przetestowania językowych możliwości grupy potencjalnych kursantów w miejscu ich pracy, wsiadłam w auto, przeżegnałam się, odpaliłam – tylko w głowie, ale zawsze to coś – mapę Google i pojechałam po przygodę. Dotarłam i wróciłam, choć zupełnie nie wiem jak. Kiedy wreszcie ochłonęłam, udało mi się ustalić dwa fakty:
1. Nie jechałam trasą, której dzień wcześniej nauczyłam się na pamięć z Google.
2. W obie strony jechałam dwiema różnymi trasami, przy czym – patrz pkt.1
(Wygląda na to, że jak bym nie skręciła, wszystkie drogi prowadzą tam, dokąd chcę.)
Kiedy w miniony czwartek udawałam się w kolejną, nową podróż mojego życia, byłam lepiej do niej przygotowana. Google do mnie mówił, a ja jechałam. Kiedy Mąż Mój wrócił tamtego dnia do domu, oznajmiłam mu, że właśnie dostałam drugie życie jako kierowca. Z Google mogę jechać wszędzie, dosłownie wszędzie! Ten głos, te maniery, to zaufanie, które się między nami zrodziło…!
Może tylko pod naszą pocztę nie podjadę, bo nie za bardzo wiem, jak tam parkować.
Ani do tego miasteczka, gdzie trzeba wjeżdżać pod wielką górę.
Do Liz też nie każcie mi jechać, bo tam tak wąsko.
A w dużych miastach to z kolei za szeroko.
Ale tak poza tym to mogę jechać wszędzie!
Wszystko przyjdzie z czasem, i poczta, i miasteczko z wielką górą, i Liz i wielkie miasto 😉 Powodzenia!
Chyba coś ze mną mocno nie teges, bo mam prawo jazdy od 7 lat, a nadal CZUJĘ wszystko, o czym piszesz 😉 I nienawidzę podjeżdżać pod naszą pocztę, bo ktoś "mundry" wymyślił tam parking tyłem do głównej ulicy, z zerową widocznością przy wyjeżdżaniu. Cud, że jeszcze w nikogo nie przydzwoniłam.
Szerokiej drogi, choć w odniesieniu do angielskich miast i miasteczek brzmi to pewnie jak oksymoron… 😉
Dziękuję! Myślę, że jak to wszystko naprawdę przyjdzie, to będę miała około siedemdziesiątki. Może wtedy wreszcie powiem, że jestem dorosła 😉
Ooo, to znaczy, że to jednak nie zawsze przychodzi z czasem… 😉 Ha ha ha, dobrze wiedzieć, że takich jak ja jest więcej!
Hmm nie wiem czy się przyznać, ale w sumie… bo ja rowerem jeżdżę z GPSem (kilka razy już mi uratował skórę 😉 serio, nawet jak zaplanuję trasę w googlach to czasem na żywo coś wyskoczy i dupa blada. Jestem totalnym brakiem orientacji w terenie!
PS. W ponieziałek parkując pod sklepem zajechałam kołpakiem o krawężnik – pierwszy raz stwierdziłam, że stanę bliżej bo zawsze to mi tak daleko wychodzi i masz!
Brzmi jak fantastyczna przygoda 😉 za każdym razem, siadając za kierownicą, czuć się jak na gigantycznym rollercoasterze bez zabezpieczeń. Nie mam zdanego prawka, ale na kursie czułam się bardzo podobnie 😉
Ale czad! Rower z GPSem byłby też dla mnie, gdybym nie uważała, że tutejsze drogi to samobójstwo dla rowerzystów (wąsko, kręto, bez pobocza). Ze mną to różnie bywa z tą orientacją. Jak jestem zdana na siebie (i na własne nogi, nie kółka), to daję radę, ale z samochodu perspektywa jest inna, no i nie można tak po prostu zatrzymać się w dowolnym punkcie drogi, żeby pomyśleć, dokąd ja, do cholery, zmierzam! 😉
Tylko wiesz, na rollercoasterze czasem można zwymiotować od tych wrażeń… 😉