– I nawet ty! – rzucał od czasu do czasu Dziadek, widząc mnie w towarzystwie chłopaczysków.
Bo rzadki to był widok. Oni mieli swój świat, do którego bronili mi dostępu, czasem kusząc możliwością akcesu, jeśli zaliczę wszystkie wyznaczone mi przez aktualnego herszta bandy zadania; ja miałam swój, w którym szyłam lalkom ubranka, czytałam książki i podlewałam z Babcią kwiaty, choć momentami tęsknie wodziłam za Wielkim Bratem, Pedrem i Młodszym osamotnionym, dziewczyńskim wzrokiem. Żadnego chrztu nie zaliczyłam. Nie umiałam pluć, strzelać kulkami z rurek, z procy, ani z łuku własnej roboty, bałam się wspinać zbyt wysoko na drzewo… I tylko włażenie po drabinie na dach szopy i budynku gospodarczego jakimś cudem nieźle mi wychodziło.
– Cholery jedne! Złaźcie natychmiast, bo was zaraz sam przegonię! – wygrażał nam Dziadek, który chwilę wcześniej zobaczył nasze harce przez okno i natychmiast wybiegł z domu, żeby dać nam burę, podczas gdy my, jak to dzieciaki, albo chichraliśmy się niespokojnie, chowając za komin i drażniąc Dziadka jeszcze bardziej, albo w końcu złaziliśmy, choć z daleko posuniętą ostrożnością, coby nas Dziadek nie capnął za ucho lub dwa.
Potęga autorytetu, bo nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek to zrobił.
Wszystkie te scenki stanęły mi przed oczami któregoś słonecznego, sierpniowego dnia. Fruzia biegała z Rudolfem między kuchnią a naszym kawałkiem trawnika na tyłach domu. Wyjście na przód domu, a ostatecznie też i na ulicę, jak zwykle w okresie letnim zatarasowaliśmy położonym na ziemi dużym koszem na śmieci. Fruzia jest jeszcze zbyt mała, żeby swobodnie go odsunąć, zaś Rudolf zbyt leniwy na próbę sforsowania przeszkody jednym zgrabnym labradorskim skokiem. Oboje zresztą uwielbiają snuć się po tym wydzielonym kawałku przestrzeni bez ciągłego otwierania i zamykania drzwi oraz bramki do ogródka, wszyscy więc byli szczęśliwi. Oni, bo mogli biegać, ja – bo mogłam spokojnie odkurzyć. Takie to ekscytujące rzeczy czyniłam w chwilach wolnych od pracy i rzadko ustającego „mummy, (ch)oć!”.
Po kilku minutach względnej ciszy – a ciszą nazywam ten stan, w którym słychać jedynie włączony odkurzacz / pralkę / kosiarkę bądź inne wyjące urządzenie elektryczne – wyłączyłam wreszcie sprzęt i zaczęłam nasłuchiwać. Jakikolwiek odgłos bawiącej się, kłócącej z Rudolfem, czy też mamroczącej do siebie Fruzi byłby dla mnie wystarczającym znakiem, że wszystko jest ok, nic niepokojącego się nie dzieje, możesz matka odkurzać dalej. Ale cisza była naprawdę głucha. Taka, że nic a nic, nawet muchy akurat nie brzęczały. Westchnęłam więc, zastanawiając się, co też tak stonowało tę głośną zazwyczaj dwójkę i powlokłam się do kuchni. Wystarczył mi jeden rzut oka przez okno na ogródek nasz i sąsiadki z góry, żebym wybiegła z domu jak oparzona.
Fruzia stała na drabinie w ogródku Zamroczonej. Była w połowie drogi na murek. Rudolf zaś spokojnie skubał sobie trawę u jej stóp, zupełnie niezainteresowany poczynaniami siostry.
Zamroczona też dojrzała ich z okna i wybiegła z domu w tym samym momencie co ja.
– Fruziu, zejdź natychmiast, nie wolno wchodzić na drabinę – powiedziałam najspokojniej jak się dało, choć miałam wrażenie, że tylko ja z zebranych dostrzegam ten swój stoicki spokój i zimną krew. Znów zero uznania ze strony otoczenia.
Mała spojrzała na mnie niewinnie, ale posłusznie zaczęła wracać na ziemię, coś tam do siebie mamrocząc pod nosem.
(- I już zaczyna pyskować! – pomyślałam po raz kolejny w tym macierzyńskim życiu.)
– A ty… ty cholero jedna! – zwróciłam się z wyrzutem do Rudego. – Ty miałeś jej pilnować!
Sierściuch machnął kitą na znak, że przecież właśnie tak wygląda jego pilnowanie – w końcu jest tam, gdzie ona, prawda? – po czym wyluzowany wrócił do wpieprzania trawy. Wegetarianin się znalazł, psia mać!
Tamtego dnia trochę się wystraszyłam, ale kolejne dwa razy, kiedy ściągałam Fruzię z drabiny Zamroczonej dokładnie z tej samej wysokości, trochę mnie uspokoiły. I rozbawiły.
– Ty naprawdę nie odpuszczasz! – rzuciłam po cichu w przestrzeń. – Zawsze wracasz, zawsze, choćby z najmniejszą pokutą!
I chociaż nie mogłam jej zobaczyć, dosłownie czułam, że się uśmiechnęła.
Do Fruzi też wróci w odpowiednim momencie. 🙂
Kochana Fruzia!
I te nasze matczyne strachy…:)
Tak, tak macierzynstwo to kara za dziecinstwo:) ale potem przychodzi babciowanie, ktore jest nagroda za macierzynstwo i wszystko dziala jak nalezy;)
Rośnie Wam mały ciekawski czlowieczek, bo w końcu po to wlazla na drabinę żeby zobaczyć co jest po drugiej stronie 😉 A może będzie tam jakąś banda, której hersztem Fruzia mogłaby dostać? 😀
No właśnie, te wszystkie mini zawały serca, które matka musi przejść! A najgorsze jest to, że one nie mają końca … 🙂
Podoba mi się ta teoria, muszę ją koniecznie sprzedać Mamuśce!:-)
Bandy są, a jakże, tyle, że dużo starsze od Fruziaka, więc Tasman będzie musiała zacząć rekrutację do swojej, bardziej adekwatnej wiekowo. 🙂
(Chociaż cholera wie, kim chciałaby zarządzać Fruzia. Może właśnie taką bardziej zaawansowaną rozwojowo grupą, skoro z własnymi starymi nieźle jej idzie?) 😉
Nie zapominaj, ze Bonaparte byl "nikczemnego" wzrostu, ale wielkiego ducha:) A Fruziak po to chyba wlazla na te drabine, zeby zobaczyc czy ma szanse i sile przebicia wsrod wiekszych wzrostem a niekoniecznie duchem.