A jednak są słowa i obrazy, które zapadają we mnie natychmiast i na długo, a dodatkowo wywołują nagłe pogorszenie wzroku i zamglenie obrazu. Bardzo to niekomfortowe uczucie, bardzo. Szczególnie jeśli próbuje się jednocześnie zrobić trzy rzeczy: 1. obejrzeć do końca film, 2. nie wybuchnąć spazmatycznym płaczem w obecności innych oglądaczy, 3. NIE wyobrażać sobie Fruzi na miejscu głównego bohatera. Albo: 1. obejrzeć program do końca, 2. nie wybuchnąć spazmatycznym płaczem w obecności męża słuchającego programu znad gara z gotującym się rosołem, 3. nie ignorować Fruzi, po raz trzydziesty trzeci usiłującej powiedzieć ci coś bardzo ważnego (czyli to, co zawsze: 'mummy, (ch)oć!’)
Te obrazy za mną chodzą. Wciąż.
„Lion. Droga do domu” (2016) reż. Garth Davis
Pierwszy raz usłyszałam o tym filmie od mojego ucznia. W trakcie próbnego egzaminu ze speakingu wylosował pytanie o film, który poleciłby innym. Tak mnie zaintrygował swoją opowieścią, że – co rzadko mi się zdarza, bo pamięć do tytułów mam beznadziejną – natychmiast zakodowałam ją w głowie. Kilka tygodni później obejrzeliśmy film z Wielką Szwagierką i Tym Właściwym podczas ich wizyty w Krainie Deszczu, a ja spędziłam ten wieczór pod kocem, rozsypana na tysiące drobnych kawałków.
Saroo, główny bohater (w tej roli rewelacyjni Sunny Pawar i Dev Patel), to pięcioletni chłopiec, który gubi się na ulicach Kalkuty i desperacko próbuje odnaleźć drogę do domu, ale błądzi tak bardzo, że wreszcie trafia do przytułku. Na swój sposób okazuje się jednak szczęściarzem, ponieważ wkrótce znajduje nową rodzinę, australijskie małżeństwo, dla których Saroo będzie pierwszym dzieckiem. Nowi rodzice kochają go szaleńczo, chłopiec wyrasta na mądrego mężczyznę, próbuje ułożyć sobie życie, ale… No właśnie. Tych kilka wspomnień o dawnym życiu tak bardzo nie daje mu spokoju, że chłopak wyrusza na poszukiwanie swych biologicznych korzeni.
Zastanawialiście się kiedyś nad tym, jak silna jest ludzka potrzeba wiedzy o własnym pochodzeniu? Albo co zrobilibyście, wychowując się w kochającej rodzinie ze świadomością, że mieliście kiedyś inną, najlepszą na świecie mamę? Myśleliście kiedyś o tym, jak długo czekalibyście na powrót dziecka? Na ile lat starczyłoby wam wiary i nadziei? Albo co czulibyście, gdyby wasze dziecko śniło o swojej pierwszej mamie?
„Lion. Droga do domu” to film o stracie, o rozstaniach i powrotach, o miłości i o adopcji też, ale przede wszystkim to film o poszukiwaniu własnej tożsamości. Polecam go każdemu, kto wciąż wątpi, że adoptowanemu dziecku należy się prawda o jego korzeniach (więcej o tym, dlaczego warto – tutaj: Nasze Bąbelkowo) oraz tym, którzy boją się, co z takiej prawdy może wyniknąć.
„Kobieta na krańcu świata: Pakistan” (sezon 9)
Martyny Wojciechowskiej nie trzeba Wam przedstawiać. Ani jej programu. „Kobietę na krańcu świata” znają chyba wszyscy, ale może nie wszyscy obejrzeli odcinek o kobietach w Pakistanie.
Do głównej bohaterki reportażu, Musarrat Misbah, businesswoman i właścielki prężnie rozwijającego się salonu piękności, przyszła kiedyś 'kobieta bez twarzy’. Oblana przez męża i jego rodzinę kwasem solnym za 'nieposłuszeństwo’ zapragnęła odzyskać choćby część siebie. Jak się szybko okazało, po pierwszej ocalonej do salonu zaczęły zgłaszać się kolejne dręczone przez bliskich kobiety.
W Pakistanie kilka tysięcy kobiet rocznie jest oblewanych kwasem solnym i/lub podpalanych. KILKA TYSIĘCY! Dręczycielami są zarówno mężczyźni – najczęściej znudzeni i agresywni mężowie, którzy szukają pretekstu do pozbycia się niewygodnej żony z domu – jak i kobiety, na przykład teściowe. Skatowane ofiary albo już nigdy nie odzyskują pełnej sprawności (np. nie mogą otworzyć oczu) albo po prostu umierają w ogromnych cierpieniach. I oczywiście nikt nic nie wie, bo takich rzeczy nie zgłasza się na policję.
Oprócz próby wyobrażenia sobie, jak straszne musi być przeżycie takiej traumy, dwie rzeczy zapadły mi mocno w pamięć w trakcie oglądania programu. Pierwsza to słowa Martyny, która mocno podkreśla, że to nie religia jest winna temu, co dzieje się w Pakistanie z kobietami, a kultura. A druga to stwierdzenie Musarrat, że właśnie ta kultura zostawia ogromne piętno na człowieku, bo nawet ona, wykształcona, mieszkająca przez jakiś czas w Anglii, a więc tzw. cywilizowanym świecie, też nie potrafiła zgłosić się na policję, kiedy jej były już mąż dopuszczał się wobec niej przemocy. Bardzo mocno to do mnie trafiło, bo czyż nie mamy tendencji do dziwienia się, że regularnie dręczona przez faceta kobieta ukrywa to przed resztą świata? Czy zastanawiamy się, w jakim otoczeniu, w jakiej kulturze wychowano tę kobietę? Jak słusznie zauważa główna bohaterka odcinka, nie da się zmienić sposobu myślenia danego narodu w ciągu jednej nocy. Ale należy edukować i małymi krokami pokazywać, że można i TRZEBA inaczej.
To ostatnie odnosi się w zasadzie to wszystkich negatywnych zjawisk współczesnego świata.
Mądra edukacja jest kluczem do naprawdę wielu zmian.
A jak już obejrzycie i ochłoniecie, to na deser pędem do Janiny, aby przeczytać jeden z jej wpisów. Ten najlepiej. Bo to nie jest tak, że tylko Fruzia i Fruzia. Odkąd mamy Rudolfa, człowiek jakoś szybciej mięknie na widok tych wszystkich psich mord. I tym bardziej mu przykro, kiedy pomyśli, że wiele z nich nie ma nikogo, kto by podrapał za uszkiem. A często nie ma nawet nic w misce.
Lećcie koniecznie, spłaczcie się jak i ja się spłakałam, a potem pomóżcie, proszę.
Bo ten tekst też za mną łazi i nie chce się odczepić.
Wiesz, że chyba widzialam ten odcinek Martyny, kojarzę w każdym razie, że coś takiego oglądałam. Takich historii jak ta o Pakistanie jest jeszcze wiele wiele, obrzezanie małych dziewczynek, przypalanie im sutków, te wszystkie potworne zabiegi, które nadal są praktykowane, nadal w XXI wieku! I niby jest o tym głośno, niby zajmują się tym różne organizacje, znani i lubiani ludzie, a proceder trwa.
Wiesz ile ja razy miałam sen, że moje dzieci się gubią, że nie mogą trafić do domu, że ktoś je porywa, brr ciarki mam nawet teraz. Niestety ja po takich filmach jestem rozjechana jak po zderzeniu z czołgiem, więc muszę mieć naprawdę moment bo imaczej odnowienie nerwicy gwarantowane 😉
Ostatnio wogóle coś się ze mną dzieje, bo wczoraj na bajce My Little Pony ryczałam w kinie jak bóbr 😀