W Erze Przed Fruzią zadzierałam wysoko głowę, coby żaden czubeczek turystycznego landmarku nie umknął mej uwadze, a kiedy ją opuszczałam, lądowałam z nosem w przewodniku z pozaginanymi kartkami, z którego cytowałam Inżynierowi co ciekawsze kawałki. W Erze Fruzi wzrok mam zwykle na wysokości progenitury, aktualnie mniej więcej metr od chodnika, dzięki czemu madryckie wspomnienia nie uwzględniają żadnej kunsztownie wystrzelonej w niebo kopuły bazyliki ani muzeów, obok których być może przechodziłam, a oczy wznoszę obecnie ku górze jedynie między jednym sklepem z lizakami a drugim, żeby sprawdzić, czy to aby czasem nie ten sam Chińczyk i czy nie kręcimy się w kółko, oraz w trakcie mamrotania litanii o więcej cierpliwości (to dla nas) i pokory (to dla niej). Bo żadne, naprawdę żadne ała tego świata nie zmusi Fruzi do aplikacji rodzicielskiej (lekarz, trzeba mu oddać, nawet nie próbował) pourazowej porady 'chodź, nie biegaj’, a nas nawet potrójna dawka morfiny nie uśpi na tyle, żeby przestać mantrować jak w wyjątkowo paskudnej malignie walkNOTrunNIEbiegajFRUZIUidźPOWOLIwalkNOTrunNIEbiegajFRUZIUidź… W języku naszym wspólnym i w języku Fruzi, na wypadek gdyby znów się przewróciła, a my zaczęlibyśmy zarzucać własne sumienia wyrzutami, że może trzeba było w tym drugim narzeczu, może wtedy by dotarło. Nie dotarłoby, bo to Fruzia. Lat trzy.
Zwiedziliśmy więc wszystko to, co oferowało jakiekolwiek przyzwoite widoki na wysokości metra od podłoża.
Idealny do zdjęcia Fruziakowi rodzicielskiej smyczy (to było jeszcze przed Upadkiem, co tłumaczy tę brawurę) okazał się Retiro Park z gołębiami, które Fruzia ekstatycznie goniła (znaczy – zachęcała do zabawy) i nazywała kaczkami, w dodatku bardzo nieśmiałymi kaczkami, gdyż biedne ptaszyska nie chciały dać się pogłaskać. Według Fruzi wszystko, co się rusza, a ucieka od jej przytulańców, jest siaj. (Oprócz Rudolfa, rzecz jasna, bo ten nie ucieka z nieśmiałości, a tak jakby z doświadczenia. Z doświadczenia bowiem wie, że z Fruzią różnie bywa i czasem lepiej po prostu się ewakuować. Flanca, przepiękna biała wyżlica mieszkająca na naszej stancji, też była siaj, choć jedynie w obecności Fruzi. Kiedy znikaliśmy na kilka godzin z naszej części mieszkania, Flanca nie tylko gubiła całą swoją rezerwę, ale też kompletnie nie zadawała sobie trudu ukrycia śladów zbrodni dokonanych na naszych bagietkach i naprędce skleconym, amatorskim koszu na śmieci. Najwyraźniej Flanca w prostej linii pochodzi od labradora.)
Byliśmy też w Fauni, nie wiedzieć czemu skrupulatnie ukrywanej na mapach i rozkładach jazdy przed resztą świata, po którym to przybytku Fruzia podróżowała żółtym papamobile za 11 ojro napędzanym siłą mięśni Inżyniera. To było już po Upadku, stąd nasze głębokie przekonanie, że wszystko, co powiezie Fruzię będzie lepsze niż jej własne ciało z napędem na dwie nogi. Co kilka metrów, często bez uprzedzenia, Fruzia wyskakiwała z wozu, z ekstazą machała / przemawiała / usiłowała karmić powietrzem żywe eksponaty, po czym wracała za kółko i jechała do następnej zagrody. I tak przez kilka godzin. Nic dziwnego, że on i ona zasnęli w metrze na moim ramieniu jeszcze zanim opuściliśmy pierwszą stację w drodze powrotnej.
I oczywiście zwiedzaliśmy puby, kawiarnie oraz cukiernie, w których budowaliśmy parkingi z chińskich klocków, oglądaliśmy mecze, w tym jeden Realu Madryt rozgrywający się kilka ulic dalej, pisaliśmy wiadomości dyktowane przez Fruzię dla kawiarnianego staffu oraz pochłanialiśmy nieprzyzwoite ilości cukru, chmielu, kofeiny i tapas. Dla każdego coś miłego. Fruzia paradowała po hiszpańskiej ziemi ze swoją własną torebką, trzymaną gustownie na zgiętym łokciu i pomimo totalnych niedogodności z tym związanych, nie dała jej sobie odebrać. Miałam wrażenie, że lada moment zacznie domagać się obcasów.
Jeden jedyny raz zdarzyło nam się wejść do kościoła. To był ten jeden raz, po Upadku, kiedy w przypływie odwagi udało mi się przenieść wzrok z Fruzi na niebo i wówczas odkryłam, że znajdujemy się u stóp klasztoru Małych Sióstr Baranka. Nie żeby coś mi to mówiło, ale uznałam, że skoro już tu jesteśmy, to wejdźmy, może uda nam się pozwiedzać. Albo przynajmniej poczuć się wznioślej. W kaplicy panowała głucha cisza. Siostry Baranka pogrążone były w modliwie, tak jak i reszta zebranych. Natychmiast poczuliśmy, że to się nie może udać, choć mimo to bezszelestnie wśliznęliśmy się do pierwszej z brzegu ławki.
– Fruziu, musimy być cichutko, bo tutaj wszyscy się modlą – wyszeptałam wprost do Fruziakowego ucha.
I to byłoby na tyle wzniosłości i ciszy.
– Wheeeere? – zapytała przeciągle i na cały głos Tasman.
– No tutaj, cichutko.
– Wheeeeere? – Tasman powtórzyła pytanie.
Przez dobry miesiąc to był jej odpowiednik 'why?’, którego wtedy jeszcze nie potrafiła wyartykułować. W chwili, kiedy piszę te słowa, tęsknię za 'where’ i przeklinam 'why’. Wielkie dzięki, pre-school!
Najczęściej jednak, bo codziennie, kręciliśmy się w okolicach placu przy Gran Via. Tam bowiem rezydowała Mousie, a właściwe Minnie Mouse, bez której dzień był dla Fruzi dniem straconym. Mousie nie mogła być przypadkowa. To musiała być jej Mousie, nie żadna tam podrabiana koleżanka w kostiumie z wyblakłymi kropkami. Taka nie miała szans u Fruzi, więc czasem trzeba było pojawiać się na placu dwa razy dziennie, wypatrując prawdziwej Mousie… I balonów. Bo jak nie było balonów (wyskakuj, ojcze, z ojro), to też źle. Choć po dwóch dniach szczerą chęć uściśnięcia dłoni Mousie zastapiła podejrzliwość Fruzi. Wciąż musieliśmy ujmować przecięcie placu we wszystkich naszych wycieczkowych planach, ale raptem Fruzia nie biegła już tak ochoczo z monetami do swojej idolki.
– Ciekawe, co się stało? – zastanawiałam się na głos.
Inżynier lekko wzruszył ramionami.
– Może zobaczyła jak Mousie zdejmuje głowę. Też wolałbym tego nie oglądać.
Rację przyznałam mu chwilę później, kiedy zobaczyłam Goofiego, siedzącego na murku i jak gdyby nigdy nic wcinającego kanapki. Głowa leżała obok.
Urodziny Fruzi uczciliśmy w kameralnym gronie, czyli nas troje i czwórka dziadków na dwóch telefonicznych ekranach. Tradycyjnie już każdy śpiewał w swoim tempie, więc kiedy my zaczynaliśmy drugą rundę sto lat, Mamuśka i Ojciec Dyrektor byli przy pierwszy niech żyje nam, a Drudzy Dziadkowe zaczynali rundę pierwszą. Tort był pyszny, twardy i zimny, choć wtedy nie wiedzieliśmy, czy takie właśnie miał ustawienia domyślne, czy może jednak powinien był odsapnąć godzinkę przed konsumpcją. W sumie było nam wszystko jedno, bo między jednym łupaniem birthday ice cake na kawałki a drugim, Inżynier zabawiał nas anegdotką z cukierni.Otóż wybrał się Mąż Mój do owego przybytku, aby kupić córce wymarzony chocolate cake, ale szybko okazało się, że nikt nie rozumie, czego Inżynier właściwie szuka. Ani cake, ani chocolate, ani nawet birthday nie pomogło. Personel madryckiej cukierni bezradnie rozkładał ręce. I wówczas męża mego olśniło.
– Happy birthday to you, – zaintonował z powagą – happy birthday to you! Happy birthday…
Twierdzi, że dopiero pod koniec jego pieśni ktoś klepnął się w czoło na znak oświecenia.
A ja tak bardzo żałuję, że ominęło mnie takie widowisko!
Fruzia postanowiła mieć urodziny przez cztery dni. Następnego dnia po swoim święcie wciąż paradowała po lotnisku ze znaczkiem 'birthday girl’ i oświadczała przypadkowym ludziom, że party hat no, bo się zgubił w zoo. W dniu moich urodzin nie pozwoliła mi założyć swojej różowej szarfy, wyraźnie dając do zrozumienia, że coś mi się pomyliło, skoro to przecież wciąż Fruzia birthday, mummy! Złagodziła swoje stanowisko w urodziny Inżyniera, kiedy to łaskawie użyczyła ojcu szarfy do zdjęcia, a wieczorem, jakby dla podkreślenia, że potrafi pójść na kompromis, zaśpiewała sobie do snu taką oto kołysankę:
Najlepszego dla Fruzi z nakla��
Tak, skąd ja to znam;-0
Pędzisz, oczy dookoła głowy, mówisz, gadasz, próbujesz okiełznąć, zagadać, może i przekupić(!),podnosisz oczy ku niebiosom z prośbą o POMOC i… dalej to samo;-)
Inżynier bardzo ładnie poradził sobie w cukierni – "pieśń" uniwersalna otwiera każdy umysł;-0
A Fruzi życzę zdrowia, radości i mniej wywrotek. Niech tak się po polsku wyrażę – STO LAT!!!!!;-)
Najlepszego Wszystkiego dla Was zdrowka miłości szczęścia radości dużo 😀.A z tą niespożytą energia przypomina mi. Się kiedy rok temu moja Gwiazda doznała niedowładu nóg w Wielki Piątek wieczorem, dzięki któremu matka z ojcem oraz bratem wpadli w panikę i jechali do szpitala i bardzo się nie podobało Gwiazdeczce siedzenie w wózku a potem jeszcze trzeba było się oszczędzać i siedzieć w ciepłe no koszmar!
Kiedy ten mały Fruziak zrobił sie trzyletnią Panienką?? Tak, wiem że przez ostatnie trzy lata, spoko umiem liczyć 😉 Wiesz, nie zazdrościlam Wam tej wycieczki aż do momentu przeczytania a czekoladowym lodowym torcie… Nawet gdybym bardzo chciala to temperatura na dworze dośc skutecznie studzi moje zapały 🙂 A w domu katarowy armageddon 😉
http://zksiazkanakanapie.blogspot.com/
Dziękujemy, kochana!
Dzięki, Tyśka!
Wszystkie mamy tak samo z tymi naszymi łobuzami… My od wczoraj zastanawiam się, czy to już czas posłać Fruzię na wszelkie możliwe zajęcia sportowe, bo nie nadążamy za jej energią. Serio, myśl o Drugim rozczula mnie i przeraża jednocześnie!! 🙂 🙂
Matkobożo, to się musieliście strachu najeść! A jaka była przyczyna niedowładu? Brr!
Ten tort był przepyszny, chociaż wieczorem okazało się, że jednak z założenia nie był tortem lodowym… I wiesz co? Po rozmrożeniu był jeszcze lepszy!:-)
U nas też katar. To znaczy u mnie. Bleeee…
Sto Lat dla Fruzi!
Boska jest! Piosenka na koniec mnie zabila! 😀
Przyczyną była infekcja jakiś wirus, który "rzucił"się na władze w nóżkach. Najlepsze w tym wszystkim jest to że przebiegała bezobjawowo ani gorączki ani kaszlu praktycznie zero kataru… byliśmy bardzo zaskoczeni diagnozą chirurga na izbie przyjęć. Strach był ogromny bo to stało się nagle pobiegła do pokoju usiadła i nie mogła już stanąć… strasznie to wyglądało do dziś mam ciarki na wspomnienie tego.Po trzech dniach oszczedzania, leczenia ibuprofebem dla dzieci była jak nowonarodzona.
Dobrze, że na strachu się skończyło!
Dziękuję!
Mnie też powaliła, choć bardzo usiłowałam się nie śmiać, w końcu dziecię miało spać… 🙂
Happy birthday, Fruzia!
Humpty-Dumpty poradził Alicji, żeby zamiast urodzin obchodziła "nieurodziny", dzięki czemu będzie mogła świętować przez 364 dni w roku zamiast jednego. Może to by było dobrym wyjściem dla Fruzi?
Podobnie jak jedną z przedmówczyń, też mnie zaskoczyło, że Fruzia ma już 3 latka, chociaż to całkiem logiczne… 😉
Sto lat dla Fruziaka! Hasła głoszone przez Was są mi znane aż za dobrze… Ale prawda jest taka, jak w jednym z memów: jeśli chcesz się przygotować do macierzyństwa, mów często do słupa.
Ooo, to ja muszę zacząć tak świętować, najlepiej już dziś. W końcu 364 torty urodzinowe to nie byle co! 🙂
… albo do labradora. Amen. 🙂