Napisaliśmy dyktando. Dyrektorka naszej polskiej szkoły jednym zgrabnym ruchem zgarnęła do sali gimnastycznej wszystkich, których wyłapało jej oko w promieniu dwustu jardów, wręczyła zdumionym właścicielom opadniętych żuchw papier, wcisnęła w trzęsące się dłonie długopisy i nakazała pisać. Do dziś nie potrafimy z Inżynierem dojść do porozumienia w kwestii użycia dużych i małych liter.
Torbiel, zwana przed nas pieszczotliwie czekoladowym jajem, została kilkukrotnie wycięta przez doktor Fruzię żółtym plastikowym skalpelem. Doktor F. usunęła również lody tułające się samotnie po moich trzewiach, a następnie rozniosła po pre-school informację, że mummy jest not well. Dotąd czułam się całkiem well – przetrwałam breaking news o jaju w ojczyźnie, wizytę u GP, nie do końca wiedzącej jak postąpić z wynikami polskich badań, które postanowiłam upstrzyć na marginesach tłumaczeniami poczynionymi ołówkiem; przetrwałam kolejny skan w szpitalu, który przywołał tyle wspomnień, że aż uznałam to za znak, że musi być dobrze. Przetrwać taki skan to nie lada wyzwanie dla schizujących (Kocur, pozdrawiam!), gdyż grobowa, angielska cisza panująca w przyciemnionym gabinecie podsuwa chore (nomen omen) wizje. Może to te wycięte lody sprawiły, że poczułam się jakoś dziwnie pusta i schorowana, a może dzisiejszy telefon z przychodni, że już nie muszę przychodzić znów do GP, że mam już skierowanie na wizytę u specjalisty czekające na mnie w recepcji – nie wiem, które to z nich, ale dziś poczułam się not well. Skoro już nawet Kraina Deszczu uważa, że jestem pilnym przypadkiem, to może czas zacząć się bać? Może ja tu sobie spokojnie świergolę z Mamuśką do słuchawki, nieświadoma czyhającego na mnie zabiegu tuż za chwilkę, już za momencik…? Może powinnam jednak dać się ponieść szpitalnym lękom i fobiom??
Eeee…
Poczekam jeszcze trochę.
Jak ja przeżyłam w zeszłym roku w UK biopsję z moim daleko odbiegającym od Twojego angielskim i najbardziej tego dnia stresowało mnie w jaki sposób dostanę się do domu,bo szpital nie był u nas,to Ty też przeżyjesz;) Gdyby nie sama wizja i powaga sytuacji (no bo WIADOMO po co się robi biopsję), to z ręką na sercu muszę przyznać, że to była całkiem miła wizyta;)))
Ps. Myślami z Wami:))) Poza tym w domu czeka Cię znakomita opieka lekarska. Dr Fruzia nie z takimi przypadkami dawała sobie radę;))
Z taką opieką Dr Fruzi to niczego się nie obawiaj:* będzie ok trzymam kciuki
Zdrówka! Trzymam kciuki!
Och, domyślam się, jak się czeka na wyniki biopsji! Moja mama to przeżywała, a ja razem z nią, a miałam może 10-12 lat; wciąż pamiętam tamten dzień.
Tak, przeżyję, no pewnie. Wykańcza mnie czekanie, bo jeszcze 2 tygodnie do konsultacji w szpitalu, a to i tak termin mega przyspieszony przez mój upór i chęć skopania tyłka systemowi. Wasze myśli bardzo nam się przydają! 🙂 :-*
Trzymaj, Nicole. Aktualnie najbardziej za to, żeby torbiel dotrwała do zabiegu w stanie nienaruszonym. :-*
Dzięki, kochana! :-*
Ja czekałam 3 miesiące na biopsję. Wzięłam urlop, zawieźliśmy dzieci szybciej do szkoły (załatwianie im od ręki breakfast clubu), MąŻ też utrafił, że zdążył z terminem. A tam – zonk – nie mają dla mnie przygotowanego UMÓWIONEGO pokoju do biopsji!!! No szlag mnie trafił… I czekanie… Kolejne 3 miesiące!!! Razem pół roku wycięte z życiorysu gdy żyjesz na pół gwizdka z wyrokiem w zawieszeniu…
Na szczęście to NIE rak, więc tyle dobrego z tego oczekiwania:)))
Ps. To czekamy z Wami:)))
Dotrwa nie ma innej opcji! Myślami z Tobą:*
Dotrwa nie ma innej opcji! Myślami z Tobą:*