Zobaczyła mnie. Pomachałam jej entuzjastycznie, na odległość usiłując dodać otuchy. Uśmiechnęła się stremowanym uśmiechem. Potem odmachała i weszła na scenę.
Rozkręcała się powoli, ale systematycznie. Najpierw skupiona na rogach renifera, które w założeniu miały być zapasem dla innych z zaprzęgu, na wypadek gdyby. Fruzia postanowiła, że przezorny zawsze ubezpieczony, więc będą zapasem dla niej, przy czym nie mogła się zdecydować, czy włożyć te przyszyte do kostiumu, smętnie zwisające jej na plecach razem z nosem i oczami, czy te drugie, na zbyt luźnej opasce, która co i rusz opadała jej na czoło. Pokazywała to na jedną parę, to na drugą, czekając na moją podpowiedź z widowni, a ponieważ matka była otwarta na każdą opcję, Fruzia korzystała z obu na zmianę – i albo poprawiała je sobie na włosach, albo podnosiła z podłogi, albo siłowała się z grawitacją tych na plecach. Jednocześnie usiłowała być na bieżąco z akcją. Tupała, kiedy inni tupali, śpiewała, solidarnie pociągała nosem z przeziębionym Rudolfem… I od czasu do czasu machała do zachwyconej matki.
To było światowej klasy aktorstwo. A scenariusz miał drugie i nawet trzecie dno. Głębię taką, znaczy.
Na pierwszy rzut ucha Santa zaciął się przy Ho Ho Ho!, wobec czego narrator podążył mu z pomocą, choć wprawne oko krytyka teatralnego nie miało wątpliwości, iż był to przemyślany zabieg odtwórcy roli. Ja też nie rozumiałam, po co komu tyle Ho. Jedno w zupełności powinno było wystarczyć.
Elfy doskonale oddały aktualną sytuację pracowników bez kontraktów w angielskich fabrykach – kilka z nich nie miało sił ustać na nogach, no ale ja ich nie winię; ileż można stać przy taśmie po godzinach!?, więc zaległy z prawej strony sceny i niewiele sobie robiły z powagi sytuacji. Jedno elfiątko nawet się rozpłakało od tego natłoku obowiązków, chwytając za serca nienawykłego do takich emocji zwykłego odbiorcę.
Rudolf, popierając strajk Elfów, chyba trochę ściemniał z tą chorobą, czerwonym nosem próbując wziąć Szefa na litość, ale serio – jak on miał gdziekolwiek lecieć, kiedy renifery wciąż poprawiały sobie rogi? No i Ralph! Ralph, kochani, to nawet chyba stepować umiał, elokwencją zabił całą widownię, ale zanim odleciał, w porę przypomniał sobie, że latać to jednak nie potrafi.
Zaprawdę powiadam Wam, nie wiem, jak udało mi się poprowadzić zajęcia po takim spektaklu. Wiem za to, że tamtego wieczoru długo nie mogłam zasnąć.
Drugie wyjście na scenę było już wspólne, choć w przełamywaniu tremy pomogło tylko trochę. Nam obu. Tym razem tłoczyłam się przed salą razem z nimi.
– Złapcie się za łapki, za łapki! – upominałyśmy wężyk naszych przedszkolaków w naszej ulubionej polskiej szkole.
Otwierałyśmy z Fruzią ten uroczysty pochód aniołków i Mikołajów, z których ci ostatni pogubili czapki jeszcze przed wejściem na scenę.
I to ja wypatrywałam teraz naszego kawałka rodziny. Siedział w pierwszym rzędzie, po swej prawicy miał Burmistrza Dużego Miasta i jego Małżonkę. Nasz daddy, nasz Inżynier, a chwilowo – tłumacz i towarzysz oficjalnych gości. Niczym Fruzia przy pierwszym występie, od czasu do czasu łapałam jego rozbawiony wzrok, kiedy razem z zastępem przedszkolanek usiłowałyśmy rozbujać przedszkolaki.
No brakuje tylko tego, żebym w tych obcasach spektakularnie wyrżnęła się na schodach, myślałam.
Mikołaje chyba były w zmowie z Elfami, bo też im się odechciało, ale ich strajk miał zdecydowanie większą siłę rażenia. Jeden siedział na środku sceny tyłem do widowni. Przez chwilę nawet zastanawiałam się, co na to protokół dyplomatyczny, z którym Inżynier jest w tej chwili na bieżąco, ale tempo wydarzeń nie pozwoliło na pociągnięcie tej myśli dalej. Inny Mikołaj wciąż pytał mnie, gdzie jest jego mama, a kiedy już ją zlokalizował, wciąż informował mnie, że mam się nie martwić, bo już jest. Ktoś zwiał nam do rodziców. Fruzia weszła na scenę, odtuptała dwie linijki, po czym zeszła dwa stopnie niżej, gdzie stałam jako jeden z dyrygentów, przytuliła się do mojej nogi i tak została przez większość występu. Chwila chwały nadeszła dla nas w drugiej pieśni, kiedy wydarzenia następujące po sobie lawinowo nie pozostawiały złudzeń – albo dołączę do nich, albo stracimy kolejną część obsady. Weszłyśmy obie. Spojrzałam na widownię z punktu, z którego patrzyli oni i natychmiast pożałowałam tego parcia na szkło.
Zeszłyśmy zaraz po tym, jak udało mi się złapać dwa uciekające ogony.
– Dzieci są cudowne, takie naturalne w swoich zachowaniach na scenie – powiedział Burmistrz.
– Zupełnie nie przejmują się okolicznościami – zaśmiała się jego Małżonka.
Uff. Protokół chyba nie obejmował czterolatków.
Do dziś pamiętam pierwszy występ Martyny i Kasi ❤ Co to były za emocje… pięknie napisane
Tych pierwszych naprawdę się nie zapomina 🙂
<3 super ci to jest za stres i emocje … pamiętam mojego Synka z pierwszego występu na jasełkach w przedszkolu słowa ugrzęzły Mu w gardle i nie powiedział nic.. widzę Go nawet teraz jak mietoli strój pastuszka i ile to Go kosztuje….ale ostatbi występ też pamiętam jak dziś kiedy na dzień babci i dziadka stoi niczym Presley i recytuje super 😀
Kochani – wszystkiego dobrego w Nowym Roku!!! Juti
Brawa dla Was obu!!! 🙂
Moja mlodsza siostrzenica byla w Jaselkach Maryja i jak tylko wyrecytowala swoja kwestie i siadla na miejsce przy malym Jezusku, czym predzej zdarla z wlosow cale nakrycie glowy w welonem. 😀
Moja Mama do dziś pamięta dwa moje występy. Jeden z konkursu piosenki dziecięcej – najpierw nie chciałam wyjść na scenę, potem śpiewałam, akompaniując sobie płaczem 🙂 Drugi występ, niczym Twojego synka, wycisnął Mamuśce łzy z oczu, bo recytowałam wiersz na Dzień Mamy, trzymając w dłoniach jej portret… 🙂
Dziękujemy, Wam również życzymy samych najlepszości i przyjemności! :-*
Ha ha ha, no bo co się miała męczyć? 🙂 Feministka po cioci? 😉