Piszę codziennie. Mój czarny notes pęka od rodzinnych opowieści, mimo że już całe lata świetlne temu zaakceptowałam wielce prawdopodobną wersję zdarzeń, w której to wersji dzienniki pisane nocą giną zapomniane na dnie piwnicy zalanej sokiem z kiszonych ogórków Mamuśki, lub pod stertą makulatury Ojca Dyrektora, której nikt nie miał czasu ani siły zrecyklingować. Gdybym była tylko trochę (ciupi-ciupi) gorzej wychowana, mogłabym opublikować te wszystkie szkielety z rodzinnej szafy, zapewniając sobie tym samym chwilową sławę i nieśmiertelność w alternatywnej rzeczywistości. To drugie skończyłoby się z chwilą dotarcia trupów do ich żyjących właścicieli, ale może warto byłoby zginąć tragicznie za prawdę? Zaprawdę powiadam Wam, zostałabym bohaterką i patriotką na miarę naszych czasów i mediów społecznościowych. (Wiecie, że znów jesteśmy na facebooku? Teraz, kiedy już nie docieram do Was po linkach na blogach, będziemy się Wam aktualizować tutaj: http://www.facebook.com/Odsrodka)
Dobry Boże i Karmo, na co mi to wszystko? Pytam samą siebie, nie Was, bo tylko Wy wiecie, dlaczego czytacie (choć czasem się ze mną tym dzielicie), ja natomiast czasem nie wiem, dlaczego piszę. To znaczy niby wiem – bo lubię samą czynność pisania, zupełnie obojętnie, czy długopisem, czy klawiaturą, ja po prostu lubię litery składające się w słowa, a następnie w zdania wychodzące spod mojej ręki. W tym nie ma żadnej głębszej filozofii. Może jedynie jest coś w tych chwilach sam na sam z myślami, które staram się uporządkować w trakcie tej mało fascynującej dla przeciętnego zjadacza chleba aktywności. (O, i proszę, wyszło, że jestem nieprzeciętnym zjadaczem chleba. Nic bardziej mylnego. Też lubię białe, niezdrowe bułki.) Ale ostatnio zastanawiałam się, dlaczego właściwie czuję, że muszę. Dlaczego ręce same wędrują do klawiatury. Nawet rozumiem swoją lekko rozhisteryzowaną i dramatyczną potrzebę pamiętania tego, co dobre i tęczowe. Ten mój nie-wiem-po-kim sentyment do chwili, która właśnie mija, kryzys wieku średniego, zderzenie z przemijalnością i ludzką potrzebę zostawienia po sobie CZEGOŚ, najlepiej monumentalnego, choćby to była historia całkiem przeciętnego życia – kumam. W kategorii moje najbardziej odjechane marzenia znajduje się to, żeby jednak te dzienniki znalazły się na szczycie Ojczulowej makulatury, sok z ogórków ich nie dosięgnął, a jeden z prawnuczków powtarzał:
– Mój prapradziadek mawiał w takich chwilach „Santa meduza!’ i nawet uczniowie jego szkoły go z tego znali. Prababcia dużo o nim pisała. (Swoją drogą, to musiała być strasznie dziwna kobieta…)
(A ja go wtedy po plecach poklepię, jeśli moja dusza będzie obok, na znak, że ma rację, gówniarz jeden!)
A z tą szarzyzną to jest trochę tak, jak z terapią po traumie. Bo kiedy jest pięknie, to jest pięknie i chcę móc przypomnieć sobie kiedyś jak było. Więc szczerzę się do świata, lustra i do Was tutaj. Ale kiedy jest dolina, i wcale nie mam na myśli poniedziałkowej chandry, to muszę mielić. Na sto szesnaście sposobów. Jedyne momenty, kiedy nie potrafię pisać, kiedy pisanie mnie odrzuca i mierzi, to te chwile, kiedy mój świat drży, a ja gwałtownie próbuję łapać oddech jak ryba wyjęta z wody, pogrążając się w strachu i panice. Kiedyś, dawno, dawno temu, zostawiałam te szarzyzny, czernie i granaty dla siebie, dopiero potem nauczyłam się o tym rozmawiać, nie zostawiać tego na samym dnie duszy. Zrzucam to z siebie codziennie w rozmowach z Inżynierem, z rodzinką.pl, na czyjejś sofie, przy kawiarnianym stoliku i w wiadomościach tekstowych. Wypisuję dziesiątki długopisów. Zrywam klawisze z klawiatury (autentyk), z drżeniem głosu i rąk po raz kolejny mantruję o tym samym. Bo gadać nawet lubię, ale pisać dużo bardziej. I to pisanie uczy mnie trochę sensowniejszego gadania, zawsze tak miałam, szczególnie na lekcjach angielskiego. Dzięki temu może rozumiem trochę lepiej, boli odrobinę mniej, a za dziesiątą wersją trochę łatwiej się z tym uporać. Jakoś lżej jest zostawić pewne obrazki tu i tam, usłyszeć je w formie słów i zobaczyć po raz kolejny na papierze i ekranie, oswoić – niż nosić je tylko w sobie, bo niektóre mają moc przygwożdżenia do podłoża. To tak jak te małe stworzenia, o których słuchaliśmy i czytaliśmy przez ostatni rok na adopcyjnych meetingach, muszą to robić, aby normalnie żyć. Ja piszę o tym, co mnie boli, one krzyczą, rzucają zabawkami o ścianę, układają podobne życiorysy swoim lalkom, nadużywają czarnej kredki. Po raz kolejny przechodzą w głowie przez to, co trudne do udźwignięcia, żeby potem było łatwiej.
Tego lata przegadałyśmy z Mamuśką i Juśką długie godziny przy kawie i cieście. Nie powiem, żeby dobrze zrobiło to mojej sylwetce, ale dla głowy to była terapia. Mama odebrała setki – SETKI – telefonów od rodziny, przyjaciół, znajomych, znajomych znajomych, obecnych i byłych współpracowników Ojczula, byłych uczniów ich obojga. Na ulicy zaczepiali ją rodzice uczniów, których nigdy nie poznała osobiście, ale znała z opowieści Dyrektora. Ojczulo, Mama i nasza rodzina zostaliśmy otoczeni takim kokonem miłości i wsparcia, że czasem z przerażeniem patrzyłam na płaczącą Mamę, a ona zaczynała zapewniać, że tym razem to ona tak ze wzruszenia i wdzięczności. Rodzicielka setki razy opowiadała i odpowiadała na te same pytania. Relacjonowała, raportowała, uspokajała i była uspokajana. Były dni, że mogła jedynie machnąć do nas dłonią, potwierdzając, że tak, chce kawę, i tak, przysięga, że po tej rozmowie to już na pewno usiądzie normalnie do stołu i postara się pozostać w tej pozycji przez kilka minut. Taka jej własna terapia, bo każdy ma swoją.
Więc kiedy jest pięknie, piszę, aby pamiętać. A kiedy boli, piszę, aby się z tym uporać.
Z okazji nieobchodzonego już Dnia Bloga, dziękuję, że tu jesteście, moja grupo wsparcia.
Jestem i będę ! 🙂
Buziaki za to! :*
Ja też jestem i będę. 😘
I tutaj i w realu 🤗
Anita
Bądź! 🙂
Dziękuję za te wpisy, za okno na inny fascynujący świat.
Pozdrawiam serdecznie
Czasem jedyne, co mam w odpowiedzi to to: ❤️
Gdybyś jednak zdecydowała sie kiedyś napisać o tych trupach z szafy to może wyjść bestseller na miarę Mroza 😉 Czymajcie się ciepło :*
Nie będę chłopakowi konkurencji robić… 🙂
A ja Cie wreszcie zalinkowalam u siebie i sie odswiezasz, wiec raczej nie bedzie problemu i bede tu na biezaco. Jak czas i zdrowie pozwoli bo ostatnio to znow sie ciagle z czyms zmagam.
Cześć kochana, jestem u Ciebie na bieżąco, choć nie komentuję. Ale myślami jestem z Tobą!
Super, że się postu uaktualniają, byłam przekonana, że nic się nie da z tym zrobić.
Nie ma za co 😉
🙂
Jestem, jestem, chociaz ciagle zapominam, ze nie pokazuje mi nowych postow i musze sama sprawdzac! 😀
A Stardust pokazują się nowe posty! A zalinkowałaś nowy adres?
Hmmm… Moze to jakis sposob. Sprobuje.
No PACZ! Udalo sie!!! 😀
Ha, super!!😘