Jechałam na lotnisko z jedną myślą – nie płakać przy pożegnaniu, bo jak już zacznę, to nie skończę, a przez łzy słabo się widzi, a ja przecież muszę widzieć dobrze, bo Fruzia. Uczyniliśmy więc to, co wcześniej udało nam się ustalić po drodze. Wielki Brat klepnął mnie po męsku po plecach, przykazał Mamie „do drzwi terminalu tylko, a potem spadamy”, Mama oświadczyła, że przez ostatnie tygodnie płakała tyle, że już jej się nie chce nic a nic (wytrzymała do momentu, kiedy zobaczyła nas na Skypie po drugiej stronie Kanału), na mnie zaś lotniska działają stresująco niezależnie od życiowych okoliczności, wobec czego również zastosowałam się do własnej myśli i nie płakałam, żeby nie dodawać dramatyzmu do i tak beznadziejnej sytuacji. Na wszelki wypadek nawet się nie obejrzałam, żeby nie było jak na filmach – odjeżdżający samochód, w tle rzewna melodia, do głównej bohaterki dociera, co właśnie się stało i napisy końcowe, po których nie można się pozbierać.
Przybita, ale wciąż z suchą facjatą, podreptałam do odprawy, a wraz ze mną, ma się rozumieć, dzielna Fruzia, która od tamtego lipcowego dnia jest moją idolką, ale to temat na inną opowieść. Przyspawana do rączki walizki jak matka nakazała wciąż dopytywała, gdzie my w ogóle jedziemy, bo już jej się wszystko pomyliło, ale ostatecznie gdziekolwiek by to nie było, najważniejszą kwestią był fakt, że zobaczy się z tatą i Rudolfem. Przy stanowiskach odprawy tylko jedna rodzina. Co za komfort, pierwszy raz mi się to zdarza. Stawiam walizkę na taśmie.
– Ale pani nie przysługuje bagaż – słyszę raptem.
(Och. I już wiem, że będzie się działo.)
– Ale jak to?
– Po prostu. Jest niewykupiony.
Boże drogi. Sama już nie wiem, czy to my z Inżynierem oderwaliśmy się od rzeczywistości (zdecydowanie tak), czy to rzeczywistość porzuciła nas na pastwę nowych (starych?) zasad Ryanaira (jeszcze bardziej tak), ale biorąc pod uwagę nasze ostatnie loty, warto by rozkręcić jakieś bet-at-home – mają ten bagaż wliczony w cenę czy też nie? Za każdym razem jest inaczej i nigdy nie wiemy, dlaczego.
– To co mogę zrobić w tej sytuacji? – pytam zrezygnowanym tonem.
– Dokupić dziesięciokilogramowy bagaż za 120 zł, o tam, w tamtym okienku.
Zerkam na swoją walizkę. 11 kg ciuchów i notebooka, nic wielkiego. No raczej nie zostawię tego na taśmie, bo jedną trzecią garderoby musiałam zostawić w Nowym Rodzinnym Domu, więc utrata kolejnej porcji będzie oznaczała, że do pracy będę biegać w piżamach. Trudno, są gorsze rzeczy na świecie. Na przykład emigracja.
Przy okienku zwięźle wyłuszczam swoją kwestię. I jeszcze mnie oświeca, że mam nadprogramowy kilogram w walizce głównej, a przysługujące mi dwie małe, te w rozmiarze „pod siedzenie” rozmnożyły się do czterech.
– A ile kosztuje dokupienie dwudziestu kilogramów? – pytam.
– 170 zł.
Wzdycham.
– Dobrze, niech będzie 20 kg.
Wręczam kasjerce kartę. Angielską, bo polskie konto wypłukałam do cna.
Chwila ciszy.
– Przykro mi bardzo, płatność nie przechodzi.
Zaczynam lekko panikować. I zastanawiać się, jak daleko zdążyli ujechać Mamuśka z Wielkim Bratem.
– Proszę spróbować jeszcze raz.
Babeczka próbuje. Nic z tego.
Oddychaj. Głęboko oddychaj. Dzwonię do Inżyniera. Odbierz, błagam, odbierz. OCZYWIŚCIE nie odbiera, bo jest w pracy, a że od miesiąca pracuje w NASA lub Nasopodobnym tworze, to zanim odbierze telefon, musi się wysupłać z kosmicznego kombinezonu, zdjąć hełm, promienioodporne rękawiczki, przejść ze strefy sterylnej do czyśćca, a następnie do strefy brudnej (zadanie z serii znajdź różnice), która przeznaczona jest dla normalnych ludzi. Tam ewentualnie może odebrać swój brudny telefon.
Oddycham, cały czas oddycham. Próbuję też wysłać Inżynierowi telepatyczną wiadomość, ale widocznie skafander skutecznie blokuje nie tylko promienie radioaktywne.
– Czy mogłaby pani spróbować raz jeszcze? – pytam idiotycznie, bo jeszcze nie zdążyłam ułożyć w głowie planu C. Co tu dużo gadać, gram na zwłokę.
– Oczywiście.
Chwila ciszy. Zamykam oczy i pogrążam się w próżni.
– Płatność dokonana – słyszę.
No żesz…!!
Podpisuję jakiś świstek, zabieram kartę, łapię za walizkę i oddycham dalej.
– Jesteśmy uratowane, Fruziu – mówię.
– Super! – mówi młodzież. – But why?
Opowiadam jej, co się właśnie stało. Siadamy razem na podłodze hali odlotów i wspólnie dokonujemy cudu upchnięcia jeszcze kilku kilogramów do małej walizki (Fruzia pomaga dojadając kanapki i dopijając soczki pałętające się po siatkach). Odprawiam walizkę, robię się lżejsza, odganiam łzy i wędrujemy do kontroli bezpieczeństwa. W międzyczasie Inżynier wyplątuje się z kombinezonu i wysłuchuje mojej relacji z lotniskowych przygód.
– Sytuacja opanowana, więc nic się nie martw – kończę radośnie.
Docieramy do naszej bramki długo przed właściwym czasem odlotu. Fruzia zagęszcza się żelatyną, ja zaczynam niebezpiecznie dryfować w kierunku ponurych myśli, kiedy ponownie dzwoni Inżynier.
– Słuchaj, tylko się nie denerwuj – mówi zmęczonym głosem. – Ty zapłaciłaś za ten bagaż 1117 funtów…
Zamieram.
– … właśnie dostałem rachunek na maila. Wyślę ci zaraz zdjęcie, jak możesz, to sprawdź to, może jeszcze da się coś z tym zrobić… Ale Agi… jeśli nie, to luz, nie martw się, to nie jest najgorsza rzecz na świecie!
Moja pierwsza myśl – fajny jest. Ten Inżynier. Druga – to jest niemożliwe, niemożliwe… Wchodzę na pocztę. Odbieram maila od Inżyniera z kopią rachunku. Jak byk 1117 funtów. Jak? Jakim cudem? Jak mogłam zapłacić za bagaż tysiąc funtów? I jeszcze do tego podpisałam jakiś świstek, rany boskie, przecież nikt mi tego nie zwróci, skoro podpisałam… Gapię się na to 1117 jak sroka w gnat, siłą woli chciałabym to odwidzieć, ale wiem, że się nie da.
Siadam na ławce i zaczynam płakać. Kumulacja emocji z czterech tygodni, pożegnanie, stres, poczucie, że sama nie wiem, co robię. Chaos w głowie, choć oczy wciąż zwrócone na Fruzię, bo jak jeszcze ją tu stracę z widoku…
– Why you crying mummy? – pyta Fruzia.
– Bo mi smutno, że się rozstałam z Babcią i Dziadkiem – mówię. I oczywiście próbuję się ogarnąć, bo ileż można oglądać wyjącą matkę. Siedzę i pociągam nosem. I myślę. Bardzo intensywnie. Muszę wyglądać jakbym robiła to po raz pierwszy w życiu.
Nieee… To jest niemożliwe… Ryanair nie mógł przecież zażyczyć sobie tysiąca funtów za walizkę!
Otwieram pocztę i czytam załącznik raz jeszcze, powoli. Bardzo powoli. A następnie stukam się dłonią w umęczony łeb.
– Wiesz co, to jest rachunek za mój bilet plus dokupiony bagaż – śmieję się Inżynierowi do słuchawki. – W dodatku w polskich złotówkach! My oboje naprawdę musimy odpocząć!
Inżynier upuszcza z siebie trochę powietrza i zaczyna tłumaczyć:
– Ja nie myślę logicznie, rzeczywiście, masz rację, to przecież było niemożliwe…
Chyba pora na zakupy. W końcu zaoszczędziłam tysiaka!
Zdjęcie: Free-Photos z Pixabay
Taki czas wyłącza logiczne myślenie…
Totalnie. Jak sobie na spokojnie o tym potem myślałam, nie mogłam uwierzyć, że coś takiego przyszło nam do głowy! 🙂
Faktycznie najdroższa walizka świata 😉
Gdybym faktycznie tyle za nią zapłaciła, to przeszłoby do historii w naszej rodzinie. Na wiele pokoleń:-)
Dzizas, co za historia! Co tez stres potrafi zrobic z czlowiekiem, mozg totalnie odlaczony od zasilania :-).
Buziaki
W takich chwilach to czasem zachwouję się, jakby w ogóle mózgu nie miała! 🙂