To się chyba syndrom pokoleniowy nazywa.
Jak było z moim prawem jazdy, to chyba wszyscy już wiedzą. Na osiemnaste urodziny zamarzyłam sobie stosowny kurs, choć szczerze mówiąc do aut specjalnych ciągot nigdy nie miałam. Ale w tym wieku wszyscy idą na prawko, a ja zamierzałam w przyszłości być kobietą niezależną, która będzie sobie kierowcą, szefową własnej firmy, posiadaczką własnego konta bankowego (nie z mężem na spółę), choć może niekoniecznie własną kucharką. Mamuśka wspierała wszystkie moje plany co do niezależności wszelakiej, Ojciec Dyrektor zresztą również, więc przyklepali pomysł z prezentem urodzinowym, aczkolwiek Mamuśka głośno wyraziła powątpiewanie w kwestii długości mojego życia, jeśli nie zamierzam gotować, bo który normalny chłop sprawi, że nie pomrzemy razem z głodu, to ona nie wie.
– Zobaczysz, znajdę takiego, co mi będzie robił śniadania, obiady i kolacje – puszyłam się.
I znalazłam.
Ale to przecież nie o tym jest ta historia.
Postanowiłam być niezależna z prawem jazdy, bo tak i już. Nie zastanawiałam się specjalnie, czym będę jeździć, bo wówczas, jeśli mnie pamięć nie myli, Wielki Brat był już po swoim historycznym wypadku, w którym to skasował Rodzicielom poloneza, w związku z czym po takiej traumie Mamuśka oświadczyła, że żadnych więcej aut w tym domu. Ani w jego okolicy. Oprócz oczywiście malucha, którym jeździł – a jakże – Wielki Brat.
Bo widzicie – on musiał czymś jeździć. On się urodził z bonusem genetycznym, który czyni z człowieka kierowcę jak ten człowiek ma jeszcze pampersa na tyłku. Albo pieluchę tetrową. To się ma, albo się tego nie ma i wszyscy tu zebrani doskonale wiedzą, że on na przykład to ma, a ja na przykład tego nie mam.
Ale zdałam za drugim razem. Drugie podejście to wciąż nie jest taka prosta sprawa, a wtedy to nawet miałam sąsiada, o którym krążyły legendy, że zdał za szesnastym razem, więc wiecie. Szacun dla wzorowej uczennicy, że pomimo skazy genetycznej zdała tak szybko. Problem w tym, że kiedy licencja na kierowanie dotarła wreszcie do mych rąk, a ja bardzo, ale to bardzo chciałam pojeździć, to nie za bardzo było czym i niespecjalnie po co. Rodzice, niestety, nie planowali obdarować mnie autem na kolejne urodziny, Mamuśka odradzała pożyczanie wozu od Wielkiego, „bo jeszcze się zabijesz!”, kieszonkowe starczało mi zaledwie na bilet miesięczny i pół kiecki, a i ja jakoś… wiecie… wolałam ten pociąg niż zastanawianie się, czy nie zrobię z siebie pośmiewiska pod szkołą przy parkowaniu.
Minął rok, podczas którego byłam niedzielnym kierowcą malucha Wielkiego Brata. Dwie sytuacje utkwiły mi w pamięci bardzo mocno. Raz jechałam z Rodzicami, oślepiło mnie słońce, trochę wymusiłam pierwszeństwo, bo nie zauważyłam nadjeżdżającego z prawej strony auta, Mamuśka krzyknęła „uważaj!”, Ojciec zaklął, ja się oblałam zimnym potem… Innym razem wiozłam Wielkich z jakiejś imprezy, mijałam jakiś samochód, pięknie wszystko, aż tu raptem Wielcy oddychają równocześnie z ulgą i informują mnie, że „uff, blisko było, myśleliśmy, że zaraz się na niego wbijesz!”, podczas gdy ja nie zauważyłam żadnego nadciągającego kataklizmu. Więc ewidentnie coś było ze mną nie tak.
I tak to się zaczęło… Najpierw niedzielny kierowca, potem „długo już nie jeździłam”, następnie „zanim znów zacznę jeździć, to jakieś lekcje sobie wykupię”. A chwilę później to już zaczęłam się starzeć, widzieć w głowie rzeczy, których nie widzi się w wieku 20+ i forsować teorię, że królowe nie prowadzą aut, królowe się wozi.
Nowa praca zmieniła wszystko. Niewiele myśląc, a w zasadzie nie myśląc nic a nic, oznajmiłam na rozmowie kwalifikacyjnej, że spoko, biorę zajęcia gdziekolwiek, bo prawo jazdy mam, samochód planuję (od jakiejś sekundy) kupić, więc z transportem nie ma problemu. To było w listopadzie. Trzy tygodnie później miałam auto, a w styczniu niemal z płaczem wyruszyłam w swoją pierwszą samotną podróż do pracy. 17 lat od uzyskania licencji na kierowanie.
I dopiero tego lata uświadomiłam sobie, że to przez Ojca i Mamuśkę Moją! To przez nich, jak Babcię Helenkę kocham! Nie wiem, na kogo oni mogą zwalić winę, bo ich rodzice z kolei to raczej nawet nie marzyli o rzeczach tak wydumanych jak prawo jazdy. Ale coś musi być na rzeczy, to się musi ciągnąć przez pokolenia, jakieś porzucane karty rowerowe lub nigdy nie wykorzystane uprawnienia na obsługę traktorów… Wyobraźcie bowiem sobie, że Rodzice moi zdali egzaminy na prawo jazdy po czterdziestce, oboje za PIERWSZYM RAZEM, ale w dniu, kiedy kończyłam osiemnasty rok życia, ŻADNE już nie korzystało z przysługującego im prawa do poruszania się własnym czterokołowcem! I tutaj uściślijmy – Mamuśka była czynnym kierowcą przez kilka lat. Ojczulo – nigdy. Jeśli mam jeszcze bardziej doprecyzować – widziałam go za kółkiem dokładnie JEDEN raz w życiu. Na parkingu. No czyż nie brzmi to jak syndrom pokoleniowy? Jak wdrukowany schemat ciągnący się za starszymi i przełażący nie wiadomo kiedy na młodszych? Mają prawo, a nie korzystają, bo się boją. Rodzinka.pl. Amen.
Na szczęście to nie koniec tej historii.
Kiedy już przełamałam swój największy życiowy lęk i zostałam kierowcą, przyszło mi do głowy, że no dobra, jeżdżę sobie po wioskach i miasteczkach, tylko że, kurdwa jasna, co to będzie jak ja wrócę do większego miasta? W POLSCE! Toż oni tam w tym odległym kraju jeżdżą po złej stronie drogi i w ogóle dziwni są jacyś, bo dużo skrzyżowań mają zamiast rond… Rondo to jest fajny wynalazek. Trzeba co prawda o nich pamiętać i je zauważać, bo tu gdzie mieszkam codziennie można przeoczyć fakt przejeżdżania przez narysowane na asfalcie rondo o średnicy przeciętnego meksykańskiego kapelusza, ale kochani, ja się na rondach wychowałam jako kierowca 35+, więc jak ja sobie bez nich poradzę w tym dzikim polskim kraju ze skrzyżowaniami?!
I znów z pomocą przyszła adrenalina. I znów nie myślałam nic a nic, kiedy Wielki zapytał:
– Zostawić wam Skodę?
… a ja odpowiedziałam:
– Spoko.
Zaprawdę powiadam Wam, nie wiedziałam wtedy jeszcze co czynię, ale powiedziałam A, to i trzeba było powiedzieć B. Kiedy Inżynier i Wielki zabrali dzieciaki na czterodniowe odstresowanie po szpitalnych wizytach u Ojczula, zostałyśmy z Mamuśką w Nowym Rodzinnym Town z wozem Wielkiego i moim zapewnieniem, że spoko, 45 km w jedną stronę na polskich drogach w moim wykonaniu to pikuś. (Facepalm.)
I wiecie co się stało? Nic. Wsiadłam i pojechałam. A potem jeszcze raz. I jeszcze. I tak przez trzy tygodnie, bo jak się Wielki zorientował, że potrafię, to uznał, że dwóch kierowców to lepiej niż jeden. Uroczyście oświadczam, że jestem prawie gotowa na powrót do ojczyzny. (Prawie, bo jeszcze Drugi.)
W przyszłym tygodniu miną dwa miesiące od tamtego lipcowego dnia, który zmienił wszystko i cztery tygodnie od mojego najtrudniejszego powrotu do Krainy Deszczu. Przedwczoraj minął tydzień, odkąd Mamuśka znów jest czynnym kierowcą.
– Muszę kupić auto, bo nie dam rady każdego dnia jeździć autobusami i rowerem do szpitala – powiedziała któregoś dnia.
– To bardzo dobry pomysł – zapewniliśmy ją grupowo.
I znów… wiecie co się stało? Mamuśka ma nowe auto, którym w ogóle nie jeździ, ale nie dlatego, że już zdążyła je porzucić, tylko dlatego, że zakosiła Skodę Wielkiemu, bo się w niej zakochała tak samo jak ja i już nie chciała się z nią rozstawać. Moja Mama zaczęła jeździć po 20 latach przerwy. Ot tak, z dnia na dzień. Po prostu wsiadła i pojechała. Bohaterka. Mistrzyni. Pogromczyni lęków wytworzonych przez własną głowę. Egzorcystka pokoleniowych demonów. Jak mówi Jusia – Ikona.
I coś Wam jeszcze powiem.
Teraz to już czekamy na Ojczula. On wciąż ma szansę przebić nas obydwie w konkursie na najbardziej spektakularny powrót za kółko.
Zdjęcie: NadinLisa z Pixabay
Niesamowita ta Twoja Mamuśka. Trzymam kciuki za Ojca Dyrektota!
To prawda, szalenie odważna kobieta! W tym roku pokonuje samą siebie na wielu płaszczyznach 🙂 Dziękuję za kciuki, Ojczulo wciąż ich potrzebuje! :-*
Brawo dla Was 🙂
🙂
Brawo Wy!
No i teraz nie mogę tego zepsuć, muszę jeździć, żeby syndrom pokoleniowy nie przelazł na Fruźkę 😉
Super super 👌 🙂 jest moc!! Brawo za odwagę dla Was. A tata mojej przyjaciółki po udarze jeździł bardzo dobrze także trzymam kciuki mocno za Tatę Twego. Kochana napisałam maila mam nadzieję że dotarł 😘
Hej Nicole, nie wydaje mi się, żebym coś od Ciebie dostała…
Nicole, wlasnie mail dotarl!😘
To prawda, szalenie odważna kobieta! W tym roku pokonuje samą siebie na wielu płaszczyznach 🙂 Dziękuję za kciuki, Ojczulo wciąż ich potrzebuje! :-*
I niech przebije! Amen 🙂
Odwazne z Was kobietki! Ja zrobilam prawko, potem przez 1.5 roku w ogole nie jezdzilam, a kiedy przylecialam do Stanow gdzie (poza duzymi miastami) bez auta sie nie obejdzie i jak od nowa „uczylam sie” jezdzic, mialam miekkie nogi! 😉
Ale nie ryczałaś jak ja? 😉
Trochę to o mnie..;) Zrobiłam prawko w UK, ale panicznie bałam się jeździć. Teraz nie mam wyjścia, ale z ojcem za kierownicę nie wsiadam, bo mnie trafia. Jeśli wsiadam, to on z tyłu.Byłam przerażona powrotem do PL i prowadzeniem auta, bo dodatkowo mam odwrócenie obrazu i zamiana stron wydawała się dla mnie niemożliwa- a jednak!
Trzymam kciuki za ten najbardziej spektakularny powrót za kółko.
Panikary samochodowe rządzą! :-))
Ps. Moja Mamuśka tak miała z Ojcem Dyrektorem. On sam nie jeździł, ale wszystko wiedział tak jakby najlepiej 😉