Kiedy wyjeżdżałam na studia, Mamuśka i Babcia Helenka (oraz Kocur pod ich wpływem) żegnały mnie w drzwiach ze łzami w oczach, co z perspektywy czasu wydaje się dość zabawne, skoro przyjeżdżałam do Rodzinnego Town niemal w każdy weekend, a po trzech latach wróciłam do swojego dawnego pokoju na kolejnych pięć lat. Potem pojawił się Inżynier, i Mamuśka, wiedząc, że moja wyprowadzka do naszego studenckiego miasta będzie już tą na stałe, strasznie przeżywała to nadciągające puste gniazdo. Ostatecznie w godzinie zero nikt nie miał głowy do przejmowania się jakąkolwiek wyprowadzką, bo spakowałam się tak jakby w pośpiechu i kompletnie bez logistycznego planu w jedną walizkę, a resztę klamotów wozimy w tę i we w tę już od jedenastu lat między miastami i krajami, zaś Mamuśka, zamiast ronić matczyne łzy nad swym położeniem, leżała w szpitalu i dochodziła do siebie po dość poważnej chorobie, przez co jakoś jej ta moja przeprowadzka nie ciążyła zbyt mocno na wątrobie.
Fruzia na szczęście jeszcze nie wyprowadza się z domu, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo, ale jednak rozpoczęcie poważnej edukacji w poważnej szkole podstawowej miało ogromne szanse wybić mnie z kapci przynajmniej w połowie tak jak moje studia Mamuśkę. Nie wybiło. Po pierwsze, Fruzia nie mogła się doczekać i odliczała sesje w Różowej i noce do rozpoczęcia prawdziwego życia w Syjamskiej bardziej niż ja odliczałam do tych studenckich imprez. Któregoś wieczoru poczyniła rozdzierające wyznanie, że tęskni za swoimi przyjaciółmi („I miss all of them!”), a czwartego września Anno Domini 2019 od 7.30 am dopytywała, czy już wreszcie możemy iść, „mummy, can we go, it’s boring!” Że niby pozaszkolne życie z nami jest tak pasjonujące, że lepiej już wychodzić godzinę przed czasem. Po drugie zaś, wiadomo. Głowa moja nabita jest taką dawką tegorocznych przeżyć, że organizm odmówił jakiegokolwiek współudziału w silnych emocjach. Co było robić. W ramach stwarzania pozorów, że ogarniam, w ostatnim odruchu matczynego obowiązku wyszyłam Fruzi imię na torbie od WF-u, resztę garderoby podpisałam długopisem, kurcgalopkiem uciekając od natrętnej myśli, co będzie, jeśli po zrobieniu prania znajdę ten długopis na wszystkich białych koszulkach w miejscach innych niż metka, a następnie oficjalnie się poddałam. Pocieszałam się myślą, że to chyba nie jest ten etap, kiedy dzieci wyśmiewają innych za kalosze przyniesione w reklamówce zamiast w markowej ekologicznej torbie z płótna organicznego. (Jeszcze nie jest, prawda?)
W środę odstawiłam podekscytowane dziecię pod Syjamską, gdzie nie było końca uściskom i piskom radości. Wszak Truskawy z Różowej nie widziały się całe sześć dni, cóż za męka! W klasie Fruzia bezpardonowo mnie porzuciła, wdając się w konwersację przy wieszaczku z Burzą Loków Asystentki, więc jeszcze chwilę dreptałam jej śladami po Truskawkowym królestwie, wyryłam sobie jej obraz na centralnym narządzie układu krwionośnego, po czym przedarłam się przez tłum pociągających nosem rodziców i pognałam do pracy, aby nauczać tych, których zapał do nauki był odwrotnie proporcjonalny do zapału Truskawek.
Pierwszego, drugiego i trzeciego dnia wróciła do domu szczęśliwa i taka jakaś dorosła. Oprócz tego, drugiego dnia wróciła z raportem o wypadku i rozwalonym kolanem. Ale luz, płakała tylko „ciupi-ciupi, mummy, not dużo”. No drama. Trzeciego dnia Miss Teacher powiedziała, że Fruzia usiłowała wynieść z placówki gumowego bobasa.
– Tak naturalnie go niosła, jak doświadczona mama…
… która po prostu bierze sobie nowe dzieci, kiedy czuje liczbowy niedosyt egzemplarzy w rodzinie.
Jasne. To jedno akurat ma całkowicie po nas.
Zdjęcie: Free-Photos z Pixabay
Pieknie i masz uczennice!!! A swoja droga to widze, ze masz taki sam stosunek do poczty jak ja, ale tym razem to ja latam i sprawdzam czekajac na odpowiedz od Ciebie bo jestem bardzo ciekawa czy dobrze rozgryzlam szyfr 🙂 to moze zerknij tam, pretty please :*
No mam uczennicę, chociaż jak sobie pomyślę, że ona ma cztery lata, to pękam ze śmiechu!
O tak, z pocztą u mnie bardzo różnie bywa 😉 Ale poszło! :-*
Poprosze fote Fruzi w mundurku! Mam slabosc do angielskich mundurkow!!! 😀
Brawa dla Fruzinskiej. Kiedy Bi zaczynala zerowke miala w klasie 4 dzieci z preschool, ale nie pomoglo ani o jote. Codziennie byla „drama” przy odprowadzaniu. Przez dobre 2 miesiace. 😉 Nik tez mial 4 lata (i 8 miesiecy), ale poszedl bez mrugniecia okiem, chociaz w klasie mial tylko jedna znajoma dziewczynke, ktorej zreszta nie lubil. 😉
Będzie i zdjęcie, stay tuned! 😉
My do samego końca staraliśmy się nie wyrokować, jaki będzie Fruzi szkolny początek, bo pomimo jej ekstazy pamiętaliśmy, że z dziećmi różnie bywa. Tymczasem jest tydzień i dwa raporty z rozwalenia tego samego kolana później … i niech zostanie jak jest, bo jest dobrze!
Dwa miesiące dramy to długo, oj jak długo! Dobrze, że to już tylko wspomnienie, co? 🙂
Czteroletnia pierwszoklasistka, jejku jak to brzmi! Cały czas sie zastanawiam czy to dobrze, że takie małe dzieci już zaczynają szkołę, czy jednak nie… Martyśka w III, a Kasia nadal w przedszkolu i na pewno jeszcze te dwa lata zostanie. Nie puszczę jej jako sześciolatki do szkoły, bo ona jest jeszcze za dziecinna, zupełnie inna niż była Martyna w jej wieku,
Hmm… Ja myślę, że tutaj to kwestia nazewnictwa. Jest szkoła, są mundurki, jakiś inny rodzaj rutyny, ale generalnie Reception class ma wiele wspólnego z tym, co Fruźka robiła w pre-school. Większość dzieciaków tutaj (przynajmniej tych, które znam) uwielbia szkołę na początkowych jej etapach. Później, wiadomo… jest jak wszędzie 😉
Trzecie klasa to brzmi dumnie! To za rok skok na głęboką wodę do czwartej? 😉