W dniu, w którym poznaliśmy Pyśkę, Niania zaspała.
O szóstej rano staliśmy w przedpokoju gotowi do drogi.
– Nie jesteśmy ubrani za ciemno? – zapytał on, skanując nas wzrokiem.
Miał na sobie granatową koszulę i taką samą kurtkę, ja czarną sukienkę w jasny wzór i grafitowy płaszcz.
– O nie, nie zaczynaj! – roześmiałam się. – Pięć lat temu posłuchałam cię w kwestii kolorów i na tych pierwszych zdjęciach wyglądam blado i bez wyrazu.
Inżynier spojrzał na mnie szczerze zdumiony.
– Ale zaraz, bo nie pamiętam… O co chodzi?
Na pierwsze spotkanie z Fruzią zamierzałam włożyć czerwoną bluzkę albo sweter, sama już nie pamiętam dokładnie co to było, ale na pewno było czerwone. Inżynier powątpiewał w słuszność wyboru, argumentując to preferencjami bejbików do spokojniejszych odcieni. A ja go posłuchałam i w ostatniej chwili włożyłam tragicznie jasny sweter, który tylko podkreślił bladość mojej cery. Chociaż akurat wtedy było mi to zupełnie obojętne, zorientowałam się dopiero kilka miesięcy później, kiedy emocje trochę opadły, a ja znów popatrzyłam na siebie krytycznie.
– Naprawdę tak powiedziałem? – roześmiał się teraz. – Widocznie miałem rację. Kto wie, co by się stało, gdybyś włożyła tamten sweter!
Teraz staliśmy w przedpokoju, czekając na Nianię.
– Czuję, że zaspała – oznajmiłam.
– Czemu? Przecież umówiłyście się na szóstą, właśnie jest szósta, daj jej chwilę – tym zdaniem Mąż Mój dawał mi do jasno zrozumienia, że świruję.
Normalnie też bym tak pomyślała, ale w tamtej chwili po prostu wiedziałam.
– Niania przychodzi zawsze dwie minuty przed czasem albo punktualnie co do sekundy. Mówię ci, zaspała.
Dziesięć minut później próbowałam się do niej dodzwonić. Za kolejnych pięć minut stukałam do jej drzwi. Niemrawe światło sączyło się z jej werandy na ciemny ogródek. Kiedy Niania otworzyła, wciąż była w piżamie, a na jej pogniecionej od poduszki twarzy malowało się autentyczne przerażenie.
– Daj mi dwie minuty, zaraz będę u was.
Przez resztę dnia nie mogła uwierzyć, że naprawdę nas rozbawiła. Zaspała pierwszy raz, odkąd opiekuje się Fruzią. Pierwszy raz od ponad trzech lat. Wybrała sobie pamiętną datę.
Na takie spotkanie jedzie się z dziwnymi emocjami. Jest podekscytowanie, drżenie żołądka, jest radość, ciekawość, ale też niepewność i odrobina strachu. Ale przede wszystkim dominuje poczucie surrealizmu. Oto jedziemy poznać – jak by nie było – obcego człowieka, którego w myślach nazywamy córką. Oczekiwań nie mieliśmy żadnych. Filmowe spotkanie z Fruzią, które równie nieoczekiwanie zdarzyło nam się tamtego maja, było niemożliwe do powtórzenia – Fruzia była maleńką istotą, która mogła zarówno przespać większość spotkania, jak i na przykład powitać nas niemowlęcym wrzaskiem, a tymczasem ona na nasz widok rozpromieniła się od ucha do ucha, susząc bezzębne dziąsła i wydając z siebie urocze gulgotanie. Pyśka jest dużo od niej starsza, a ściślej mówiąc, bliżej jej do drugich urodzin niż pierwszych. Nie mogliśmy się zdecydować, czy fakt, że to tylko ‚glimpse visit’ (bardziej krótka obserwacja dziecka w jego naturalnym środowisku niż czas z nim spędzony) uspokajał nas, czy też może niekoniecznie. Agencja Pyśki okazała się bardzo formalna w przestrzeganiu zasady o właściwym Introduction Meeting dopiero po Matching Panel, dostaliśmy więc przykazanie siedzenia na tyłkach. Żadnych zdjęć oprócz tych, które zrobi social worker (do wglądu po Panelu), żadnych podarunków, żadnych przesadnych gestów. Spotkanie z rodzicami miała poprowadzić sama Pyśka.
– To musi być gdzieś tutaj… – Jess uważnie rozglądała się po okolicy z okna samochodu. Inżynier zwolnił, bo i droga zrobiła się kamienista.
– Tak, to chyba tutaj – wskazałam niepewnie na duży dom.
Ogromny podjazd zapełniony był autami, chata robiła wrażenie przydrożnej karczmy, bo przecież to niemożliwe, żeby jedna rodzina była w posiadaniu tylu samochodów… Jakoś nie przyszło nam do głowy, że w środku, oprócz Fostersów II, czeka na nas całkiem spore grono pracowniczek agencji Pyśki. I że nasza córka tak świetnie odnajdzie się w tym tłumie obcych jej twarzy.
Drzwi otworzył nam Foster Tata. Przyjrzał nam się z ledwie skrywanym zainteresowaniem, jakby próbując przewidzieć nasz następny ruch. Może myślał, że ktoś się rozpłacze. Albo zatrzęsą nam się dłonie. A może sam obawiał się własnych reakcji i bezpieczniej było przyjrzeć się tym naszym. Pomyślałam, że na jego miejscu zrobiłabym to samo. W tej dziwacznej konfiguracji obcych sobie ludzi tak to własnie jest – to oni znają Pyśkę, oni są dla niej w tej chwili bazą, i to oni bardzo chcą mieć poczucie, że Pyśka za chwilę znajdzie się w dobrych rękach. My przychodzimy z zewnątrz, z nadzieją, że start naszego dziecka w życie to raczej kapitał na przyszłość niż obciążenie, więc też skanujemy i łączymy kropki w większy obrazek, choć tu i teraz to właśnie my wkraczamy w ich zgraną codzienność i to my musimy się postarać, żeby karuzela kręciła się dalej. Stopniowo zaczniemy zamieniać się rolami, kręcąc się w tym korowodzie zadań i ról, aż przyjdzie dzień, kiedy Pyśce zostaną jedynie odczucia i być może mgliste kserokopie wspomnień z aktualnego życia. Transfer uczuć i więzi to jeden z trudniejszych momentów adopcji.
Jakby wiedzeni intuicją, zaraz po przekroczeniu progu tego potężnego domostwa automatycznie spojrzeliśmy w prawo. Drzwi do pokoju były otwarte, choć z naszej części ogromnego holu, w którym staliśmy, widać było tylko małą część pomieszczenia. Na puchatym dywanie siedziała Foster Mama, maleńki, uroczy człowiek właśnie zmierzał do niej na dwóch kończynach, aby wreszcie wpaść jej w objęcia. To nie może być ona, pomyślałam natychmiast, może mają jeszcze jakieś inne maleństwo. A jednocześnie wiedziałam od razu, że to ona. Powoli weszliśmy do pokoju, przebijając się przez jedną z tych bramek dla Rudolfów lub małych uciekinierów. Spokojnie, trochę jakby niepewnie stąpając po nieswoim gruncie. To była ona. Drobniutka, wydawała się dużo mniejsza niż na zdjęciach sprzed pół roku. Pełne policzki i bejbikowe bułeczki zniknęły, ale zamiast toddlera, bo chyba taką uaktualnioną wersję Pysiaka widziałam we własnej wyobraźni, zobaczyliśmy bobasa. Biegającego żwawo po pokoju na dwóch nogach, ale wciąż w wersji baby. Będziemy mieli bobasa!
– Jaka ty jesteś maleńka! – to chyba były nasze pierwsze słowa skierowane do Pyśki. – I jaka śliczna!
Trudno było oderwać od niej wzrok. Patrzyliśmy jak zahipnotyzowani, w zasadzie zastygając w bezruchu. Dopiero po chwili umysł zarejestrował obecność czterech babek z agencji Pyśki. Jezu drogi, przemknęło mi przez głowę, niezbyt kameralne to spotkanie. Przyznaję jednak, że dali nam się nacieszyć tym widokiem już-za-chwilę-naszej córki, dali nam ochłonąć na tyle, na ile można w takich okolicznościach, zanim poprosili nas o pytania do Fostersów. Wiecie, jak się zadaje pytania w takiej chwili? Teoretycznie mieliśmy ich tonę. W praktyce – tylko kilka, bo najważniejsze i tak wychodzi dopiero podczas spędzania razem czasu. Siedząc na kanapie i gapiąc się na własne dziecko po raz pierwszy w życiu, masz ochotę zadać tylko jedno jedyne pytanie – co zrobić, żeby nas pokochała? Ale nie zadajesz go, bo wiesz, że to jest tak jak ze szczęściem – sam musisz znaleźć odpowiedź. O coś tam jednak zapytaliśmy. Dowiedzieliśmy się, że z rozmiarem ciuszków jest pół roku do tyłu. Że śpi z dyduchem, rządzi siedmioosobową rodziną i wszystkimi chłopakami w domostwie. Że wie, o co jej chodzi w każdym momencie życia, niestrudzenie do tego dąży, nie chce jej się gadać, bo palec wskazujący i ‚eeee’ załatwia wszystko, a jednocześnie dobrze śpi, je i jest przeszczęśliwym dzieckiem.
– Mam wrażenie, że mówimy o naszej pierwszej córce – roześmiał się Inżynier, bo też opis był niewiarygodnie zbieżny z Fruzią z tamtego okresu.
– No to będziecie mieli pełne ręce roboty! To będzie mocny charakter – skwitowała Foster Mama.
She is going to be quite a character, powiedziała kilka lat temu Kristy, Foster Mama Tasmanki. Kilka dni temu, na wieść o Pyśce, napisała, że Fruzia wreszcie będzie miała kogo rozstawiać po kątach. Jak te Foster Mamy znają się na dzieciach!
Pyśka początkowa nie zamierzała nawiązywać z nami żadnego kontaktu z odległości mniejszej niż metr. Owszem, zarejestrowała fakt posiadania publiczności i po kilku minutach kręcenia się wokół Foster Mamy zdecydowała, że czas na show, ale wciąż bez przesadnego kontaktu wzrokowego. Po jakimś czasie postanowiła oczarować ojca swego przyszłego, zaczepiając go spojrzeniem, a następnie jeżdżącym, plastikowym zwierzakiem na kółkach. Mnie chwilowo ignorowała, jakby dając mi do zrozumienia, że mam sobie nie myśleć, że z nią pójdzie mi tak łatwo jak z Fruzią. Dopiero kiedy Inżynier wyszedł do łazienki, Pyśka z lekkim pobłażaniem postanowiła objaśnić mi, jak się włącza plastikowe ustrojstwo z muzyką, która zapewne wieczorami mocno drażni uszy Fostersów. Włączyła i uciekła. Włączyła i znów uciekła. Za każdym razem oglądając się za siebie, żeby sprawdzić, jaki wrażenie zrobiła.
Odmówiła opuszczenia pokoju na południową drzemkę. Tak się darła ze swojego łóżeczka, że Fostersi postanowili jej odpuścić. Końcową część spotkania spędziła wtulona w ramiona Foster Taty, ze smoczkiem w buzi, z oczami czerwonymi ze zmęczenia, ale wciąż w trybie czujki. Nonszalancko zarzuciła sobie nogę na nogę i w tej pozycji wysłuchała wszelki ustaleń dotyczących jej najbliższej przyszłości. Na sam koniec obdarzyła nas szerokim uśmiechem spod różowego dyducha, kiedy dla złapania kontaktu zaczęliśmy ruszać biodrami w rytm okropnej melodii z plastikowego kółka. Być może uznała, że coś z tego będzie, a może po prostu miała już dość jak na jeden dzień.
My, szczerze mówiąc, też mieliśmy dość. Takie emocje wycieńczają, nie bez powodu więc to pierwsze spotkanie zawsze jest krótkie. Głowa pękała nam też od ustaleń dotyczących okresu przejściowego – czterech długich tygodni zawiązywania więzi. Czterech tygodni podróży w tę i z powrotem, za każdym razem po kilka godzin w aucie, spania w hotelu i próby ogarnięcia życia z pięciolatką wyrwaną ze swojej bezpiecznej rutyny. To jest czyste szaleństwo, mówiliśmy. Ale dlatego właśnie musi się udać. Kiedy dotarliśmy do gabinetu pediatry na kolejne spotkanie, wszyscy czworo byliśmy o krok od osunięcia się z krzeseł wprost w objęcia Morfeusza.
– Ale mamy boską córkę! – pisaliśmy do bliskich w drodze powrotnej znad kawy na stacji benzynowej.
– Jak możemy trafić szóstkę w tradycyjnego totka, skoro wygrywamy już drugi raz w tego życiowego? – ekscytowaliśmy się, pędząc do Fruzi.
A być może to nie druga, lecz po prostu kolejna z serii życiowych wygranych.
Wtedy w aucie uzmysłowiłam sobie, jak bardzo brakuje mi Fruzi w tym pełnym wrażeń dniu. Nie widzieliśmy jej cały dzień, poświęcając myśli głównie Pyśce, a kiedy adrenalina zaczęła opadać, dopadła mnie niesamowita tęsknota za Tasmanką.
Wszystkiego teraz będzie więcej.
Zdjęcie: Peggy und Marco Lachmann-Ankez Pixabay
Cudowne!!!
❤️
Pięknie:-) i bardzo wzruszające 🙂
Bo to niezwykły czas, w sumie… jak każde narodziny 🙂 ❤️
Bardzo się cieszę, że mimo wszystko macie takie miłe doświadczenia. Nawiązując do Twoich ostatnich zapisów: właśnie dlatego napisałam o spotkaniu Sióstr. Narodziny są ważnym wydarzeniem dla Was, a co dopiero dla Fruzi! Wy, jako dorośli możecie to sobie wyobrazić, zrozumieć, wytłumaczyć i zracjonalizować. Fruzia, jako Mały Człowiek, ma tylko swoje dziecięce wyobrażenia = podobnie jak z upływającym czasem przyrównywanym do „sleeps”. Oh, bardzo jestem ciekawa tego spotkania, jak i dalszych Waszych doświadczeń.
Pozdrawiam cieplutko.
Tak, to pierwsze spotkanie było bardzo pozytywne. Dalej będzie już trudniej, bo też cztery marcowo-kwietniowe tygodnie będą dla nas wszystkich bardzo intensywne, będzie dużo podróżowania w tę i z powrotem, Fruzia, jak sama zauważyłaś, też mocno odczuje zmiany, do tego Pyśka jest bardzo, bardzo przywiązana do Fostersów… Ale nie nastawiamy się na nic. Będziemy brać daną chwilę i dany dzień jak leci, to chyba jedyna metoda na ogarnięcie tego, co nadchodzi.:-) Ściskam!
Pięknie napisałaś, a emocje – bezcenne!
Dziękuję:-*