Nie trzeba mi zarazy, żeby chylić czoło przed tymi, którzy z własnej woli, nieprzymuszeni przez okoliczności życiowe parają się edukacją domową swych dzieci. Jesteście szaleni!
(…)
Poniedziałek rozpoczyna się wyjściem w teren w ramach wychowania fizycznego z Mr Daddy. Nie ma ich przez dwie godziny, podczas których piknikują w drzewie, robią dzikie miny do aparatu, a Rudolf postanawia się wykąpać w strumieniu. Porywa go prąd, Fruzia płacze, a Inżynier snuje w tym czasie niepokojące wizje akcji ratunkowej. Na szczęście Rudy nie daje się jednocześnie porwać panice i wyłoniwszy się spod mostu, resztkami godności wydostaje na drugi brzeg. Następnie Mąż Mój dzwoni do mnie z prośbą, abym po nich przyjechała, jako że reszta towarzystwa odmawia powrotu do domu na własnych nogach bądź łapach. Jadę. Znajduję ich na polnej ścieżce, ubłoconych i umęczonych, ale szczęśliwych. On nonszalancko tacha plecak z Peppą. Czarnego od błota sierściucha prowadzi na cieniutkim sznurku, który znalazł w krzaczorach, bo zgubili smycz.
– Wiem, że wyglądamy jak bezdomni, zastanawiałem się, czy w ogóle się zatrzymasz.
W czasie kiedy oni poszukują przygód, ja organizuję szkołę. Stosowna wywieszka na drzwiach pokoju Pyśki informuje zbłąkanych turystów, że teraz to klasa Mrs Litermatki, choć Fruzia uparcie tytułuje mnie nazwiskiem Miss Teacher. Nie wiem, ile tygodni zamknięcia musi upłynąć, aby ta wszystkowiedząca Truskawka zobaczyła we mnie mnie. Przygotowuję letni mundurek i torbę z książkami, organizuję biurko do pracy. Fruzia uwielbia takie akcje, więc muszę się postarać.
Tasmanka wita nowy design entuzjastycznie i z ochotą współpracuje. Robimy motyla i tęczę na okno oraz czytamy kilka stron czytanki. Tuck time i lunch time wyznaczają nam rytm dnia. O 3.10 pm dzwonek obwieszcza koniec szkoły – to woźna Fruzia* jak oszalała wali w brzęczące ustrojstwo i pogania dzieci do ustawienia się w kolejkę przy drzwiach, W mgnieniu oka przeistaczam się z teachera w rodzica czekającego na swoje dziecko pod płotem szkolnym. Myślę sobie, że pierwsze koty za – nomen omen – płoty. A zaraz potem pytam samą siebie, do kiedy będzie trwał ten entuzjazm i sielanka.
Po południu gramy w I spy with my little eye…
– … coś na literę f – mówi on.
– Kabel! – oznajmia radośnie Fruzia.
Kabel, na litość boską! Konia z rzędem dla tego, kto oświeci mnie w kwestii tasmańskich kryteriów doboru polskich słów do zapamiętania.
Jej wszystkie kolejki prowadzą do przeróżnych wariacji na temat telewizora.
– I spy with my little eye something beginning with t – mówi.
– Znów telewizor? – pyta on.
– Nooo! – chichocze ona.
No nie, skąd. Tym razem to tv. A potem jeszcze telly i … telewizor.
We wtorek rozpoczynamy dzień WF-em z Joe Wicks’em oraz 900 tysiącami innych zakładników domowych tkwiących na YouTubie i usiłujących odkleić swoje dzieci od kanapy. Doprawdy, Joe jest pełen wiary w młode pokolenie, bo ledwie ja nadążam za jego tempem. Fruzi odmawia współpracy po 10 minutach, zastrzegając, że ‚no jumping’, bo od tego jej ‚head hurts’. Jak nic ma globusa.
Odmawia również pisania, co normalnie czyni z ochotą, więc przekupuję ją trzema żelkami w zamian za trzy rzędy literek i jedno zdanie („I am learning English with my mummy.”) Zupełnie niepotrzebnie, bo już po południu żąda całego alfabetu i kończy stronę z ćwiczeniami, którą zaplanowałam na kilka dni edukacji. Dokańczamy czytankę z dnia poprzedniego. Z pudełek kartonowych budujemy ciężarówkę w kropki, która wygląda jak cyrkowa cysterna, po czym mianujemy ją mini busem z jej szkoły. Wieczorem czuję się jak super bohaterka, która po lockdownie odbiera nagrodę za wspieranie edukacji Truskawek, choć, mówiąc szczerze, zaczynam odczuwać niepokojące zmęczenie. Przecież to dopiero wtorek!
W środę jestem już mądrzejsza. Zapowiadam Fruzi, że jeśli Joe zaserwuje skakanie, to ja jej to ćwiczenie zmienię na coś innego. Pełne wiary we własne możliwości, stajemy w strojach gimnastycznych przed telewizorem.
– That’s boring, mama – obwieszcza Tasmanka po pierwszym ćwiczeniu zaprezentowanym przez Joe.
Robi się coraz ciekawiej.
Z braku drukarki wykorzystuję stare ćwiczenia moich początkujących kursantów dostosowując je do potrzeb pięciolatki i tym sposobem Fruzia przez godzinę dokleja i dopisuje nazwy środków transportu do obrazków. Potem, zgodnie z wytycznymi od Miss Teacher, uczę Tasmankę wygooglowywać zdjęcia balonów, samolotów… Widząc jak świetnie radzi sobie Fruzia z nową umiejętnością, zastanawiam się, czy jest to najgłupsza rzecz jaką poczyniłam w domowej edukacji, czy też może jeszcze wszystko przede mną i Fruzia opuści lockdown jako blogerka lub YouTuberka… Po południu spacer z Rudolfem.
– Proszę, nie dotykaj tego płotu / śmietnika / ławki / słupka (…) – mówię sto czterdzieści siedem razy.
– Ciemu? – pyta ona dokładnie tyle samo razy.
Rozpraszam ją liczeniem tęczy, które dzieci rysują i przyklejają do okien. Taka społeczna akcja, aby urozmaicić małym spacerowiczom nudne przemierzanie osiedla z rodzicami.
Nagrywam dla wszystkich dziadków lekcję polskiego.
– Cześć, jestem Fruzia, uczem sie po polsku – mówi ona z angielskim zaśpiewem. Cała Polandia bije brawo, a ja robię mentalną notkę, żeby podrukować więcej materiałów do nauki języka ojców. To jest nasze pięć minut. A właściwie to bardziej pięć miesięcy.
W czwartek dziękuję Bogu i Karmie za nadchodzący weekend w trójkę. Robimy dodawanie, wielką makietę z ulicami, rondami i skrzyżowaniami, Fruźka ćwiczy dźwięki i literki, odgruzowujemy plastikową kuchenkę do zabawy w ogródku, bo pogoda zrobiła się wiosenna. Po lunchu, jak codziennie od dwóch tygodni, oglądamy na monitorze Pyśkę. Młoda targa za sobą kocyk, który dostała od nas w ramach ‚pobudzania zmysłów i więzi’. Krótko mówiąc, koc jest przesiąknięty zapachem nas, naszego domu i Rudolfa.
– That’s mine! – oznajmia twardo Fruzia.
– Był twój, jak byłaś mała. Teraz ma go Pyśka. Pamiętasz, rozmawialiśmy o tym, zgodziłaś się – tłumaczę.
– That’s mine! – nie ustępuje starsza siostra.
Zaczyna się.
Face time z resztą Truskawek poprawia jej nastrój. Truskawy gapią się na siebie onieśmielone, ale jak zaczynają w końcu gadać, to naraz. Nic nie wiadomo, nic nie słychać, nic nie można zrozumieć. Ale to szczęście wymalowane na ich buziach jest bezcenne!
Wieczorem jestem tak padnięta, jakbym wróciła ze swojej regularnej pracy. A przecież ‚siedzę w domu’.
W piątek sprawnie dobijamy do popołudnia i weekendu. Rano WF z Joe, potem produkujemy rakietę, mosty i sklepy do naszej wyczesanej makiety, po czym ‚odbieram’ Fruzię ze szkoły trochę wcześniej niż zwykle, bo wybieramy się na długi spacer. Plany na weekend mam odjechane: wreszcie na tym całym lockdownie może uda mi się poczytać albo coś napisać. Zbicie dnia następuje chwilę przed wyjściem z domu. Dzwoni Jess. Z powodu coronavirusa… Reszty łatwo się domyślić. Za trzy tygodnie planują kolejne review meeting.
– Za trzy tygodnie – mówię do Jess – to ja już będę z powrotem w pracy.
To jest długa i raczej mało przyjemna rozmowa. Jess ma tego pecha, że jest słuchaczem, choć to nie jej należą się te wszystkie zażalenia. Nie jesteśmy dziećmi, rozumiemy okoliczności i powagę sytuacji. Nie rozumiemy tylko, jak można było doprowadzić do punktu, w którym właśnie się znaleźliśmy (od września!)
Sobota jest do dupy. Bez powtarzalnej struktury dnia, bo my też potrzebujemy odpocząć, bez jej friendsów i wygłupów z nimi na szkolnym boisku Fruzia musi w końcu dotknąć realiów obecnej sytuacji. Mówiąc szczerze, ósmy dzień od zamknięcia szkoły to i tak niezły wynik. Cały dzień awanturuje się, marudzi, nic jej nie odpowiada. My jesteśmy zdołowani. Piszę do szefa z pytaniem, kiedy mogę wrócić do pracy, bo urlopu adopcyjnego nawet nie mogę zacząć, a ten płatny, który właśnie wykorzystuję, za chwilę mi się skończy. Wieczorem pijemy drinka i, jak zawsze w takich okolicznościach, gadamy do późnej nocy.
Z pomocą przychodzi niedziela.
– Szkoła? – pyta z nadzieją w głosie Fruzia.
– Dziś jeszcze nie, ale jutro wracamy do roboty – pocieszam ją.
– Yay! – cieszy się ona.
Idziemy na dwugodzinny spacer do lasu. Wracamy umęczeni, głodni, ale w zdecydowanie lepszym nastroju. Dostajemy zdjęcia Pyśki, które natychmiast przesyłamy do Polandii.
„Popatrz na nią i powiedz z ręką na sercu, że nie wkurzałabyś się na to, że jeszcze nie ma jej w domu”, piszę do Mamuśki.
„Oj tak! Jest cudna!”, przychodzi odpowiedź.
Adaptujemy się do nowych okoliczności.
* Tasmanka to kobieta pracująca, żadnej pracy się nie boi: jest jednocześnie sobą, wszystkimi innymi dziewczynkami w klasie (chłopcami nie chce być), dyżurną oraz woźną.
A ja w pierwszym tygodniu zamkniecia, kiedy szkola nie wdrozyla jeszcze nauczania zdalnego, stwierdzilam, ze taki „homeschooling” bardzo by mi odpowiadal. Zadania robione wtedy kiedy nam pasuje, tyle ile nam pasuje, bez calego (przeladowanego jak dla mnie grafiku). W dodatku, wtedy Potwory siedzialy przy mnie przy jadalnianym stole, wiec bylam pod reka do pomocy. Szkola przysyla pierdylion filmikow, wiec dzieciaki wyladowaly w swoich pokojach, bo inaczej przeszkadzaly sobie nawzajem. Dla mnie oznacza to ciagle bieganie po schodach, bo Nik co 10 minut wola pomocy… Zreszta, niewiele mam teraz ruchu, wiec moze dzieki tym schodom wyrabiam norme w cardio. 😀
A ja w pierwszym tygodniu nie zajarzyłam, że nauczanie domowe na lekko przymusowym urlopie to trochę jak bycie w pracy, tyle że w domu. Fruzia jest dopiero w Reception, więc jej nauka to głównie nauka przez zabawę, więc w drugim tygodniu dryfowałam ku rozpaczy, że moja kreatywność się kończy. Na szczęście na progu tygodnia trzeciego – który tak naprawdę jest już przerwą świąteczną – czuję, że weszliśmy w nową rutynę i teraz już pójdzie. Nie wiem, czy z górki, ale grunt, że do przodu.
Heh, potraktuj schody jako domową siłownię 🙂
trudny czas dla wszystkich….
Najtrudniejszy jednak dla tych, którzy naprawdę zmagają się z wirusem…