Przyznaję, można się w tym pogubić. Tych spotkań kwalifikujących, zatwierdzających i decydujących było już tyle, że tylko moje kronikarskie zapędy chronią nas przed zatonięciem w morzu dat i wydarzeń. W pewnej chwili nawet Jess nie była pewna, czy to, co oni uznają za link, to już jest match, czy może będą dwa osobne panele.
Wystarczył jeden. Na litość boską, jeden is enough, powiedziałaby Tasmanka. Tym bardziej, że jeden to dla nas już czwarty, ale kto by tam (oprócz mnie) liczył. Nie potrafię też powstrzymać się od porównań, choć przy dzieciach będę się wystrzegać. Na tamten majowy jechaliśmy z małą Fruźką, najświeższym, bo z jednodniowym stażem, lokatorem Piątej Chatki, po szaleńczej próbie zorganizowania siebie i jej do wyprawy. Powiedziano nam, że na miejscu w roli niańki wystąpi jej social worker, a tymczasem członkowie Panelu postanowili, że nie można zostawiać looked after baby na korytarzu, nawet pod opieką opieki. Skoro mają się tu zawiązywać więzi, to niechże się zawiązują choćby i na Panelu. Zawiązywały się bardzo intensywnie, bo Tasmanka ryczała, on ją karmił, ja próbowałam rozmawiać, potem ona się zmęczyła i po prostu uderzyła w kimono, a oni… oni nas chyba nie słuchali, tylko gapili się na nią.
Ten drugi poranek przed był zdecydowanie spokojniejszy. Nie szukałam nerwowo rajstop od samego świtu i nie przygotowywałam butelek na zapas; Fruzia jak zwykle robiła burdel w swojej komnacie oraz pokoju siostry, luzacko szwędaliśmy się po schowkach na szczotki w piżamach, on robił śniadanie, a ja ogarniałam chałupę, bo zaraz miała zjawić się Niania. Przysięgała ze śmiechem, że nie zaśpi na dziesiątą. Potem przyjechała Jess i razem ruszyliśmy na spotkanie. Tradycyjnie w Krainie Deszczu lało, wiało i buczało.
Zawsze w takich momentach odwracam się na chwilę i spoglądam za siebie. Kiedy zamknę oczy i wyciszę zajęty tysiącem spraw umysł, potrafię znów poczuć tamte emocje. Widzę, ile się zdarzyło, jaką drogę pokonaliśmy, żeby znaleźć się w tym punkcie. Kompletowanie rodziny bywa sportem ekstremalnym, takim dla wytrwałych, u nas to już jedenasty rok. Macie cierpliwość świętych, oświadczyła Kristy, bo my jej rok temu, że to już pewnie za chwilę, za moment, a tymczasem formalnie wciąż 2+1+Rudolf. I kto tu o cierpliwości! To ta sama Kristy, która od dwudziestu lat jest przystanią dla całkiem malutkich i tych trochę większych. Kiedy ona odwraca się na chwilę, nie wiem, czy w ogóle ma szansę ujrzeć początek swojego życia, skoro tak bardzo splątała je z tyloma innymi istnieniami.
– Jesteśmy dziś w wyjątkowo małym gronie – powiedziała przewodnicząca, która przyszła do pokoju dla oczekujących. – Oprócz mnie, jest tylko pięcioro członków Panelu.
A nie, to luz. Z nami, Jess i Peg, to raptem dziesięć osób. Poprzednie panele przypominały konferencje prasowe tuż przed Mistrzostwami Świata w piłce nożnej. Z rozbawieniem uzmysłowiłam sobie, że zdecydowanie więcej stresu kosztowało mnie błyskawiczne wcielenie się w rolę jednoosobowej komisji próbnego egzaminu GCSE z matmy dzień wcześniej niż stanięcie przed tym zgromadzeniem.
– Gotowi? – zapytała jeszcze retorycznie.
Od zawsze, szanowna pani Chair.
– Dlaczego Pyśka? – padło pierwsze pytanie.
Klasyk. Natychmiast wyświetlił mi się w głowie jej profil na tajnej stronie dla adoptersów. Później zgodnie stwierdziliśmy, że tamta fotografia i Pyśka na żywo to jak dwoje różnych dzieci. Zdjęcia, owszem, mają znaczenie na tym początkowym etapie poszukiwań, ale wbrew powszechnej opinii nie są kluczem do sukcesu. U Pyśki to było imię obok zdjęcia, nie samo zdjęcie. Dopiero potem była cała reszta.
– Jak zamierzacie sprostać jej potrzebom? – Co wynieśliście ze spotkania z pediatrą w kwestii ewentualnych zaburzeń na późniejszym etapie jej życia? Jak udźwigniecie niepewność? – Co będzie dla was nowe/inne w okresie przejściowym w porównaniu do pierwszej adopcji? – Jak zamierzacie opowiadać Pyśce o jej przeszłości i rodzicach? – Jak przygotowaliście Fruzię na pojawienie się nowego członka rodziny? – Jak zapatrujecie się na kontakt listowny z rodzicami biologicznymi? – Czy jesteście otwarci na ewentualny kontakt z przyrodnim rodzeństwem w przyszłości?
Nie zaskoczyli nas niczym, bo to wszystko już było. Przerobiliśmy to od prawej do lewej, od lewej do prawej, z góry na dół i odwrotnie. Niewątpliwą zaletą tych wszystkich, często bardzo męczących szkoleń, jest to, że po nich czujesz się przygotowany nawet na lot w kosmos, jeśli zajdzie potrzeba. A przynajmniej w teorii jesteś przygotowany, bo potem następuje życie i wiadomo… Ale na Panelu możesz świecić, o.
Potem jeszcze chcieli obejrzeć album dla Pyśki. Kleiłam go w ostatniej chwili wieczorem, kiedy Fruzia już zasnęła, i rano, kiedy pomagała. Tasmanka zamierzała wykorzystać wszystkie naklejki, jakie posiadała w tamtym momencie, wraz ze wszystkim co się nadawało do przyklejenia, aby upiększyć album dla siostry, i nie mogła pojąć, dlaczego nie podzielam jej entuzjazmu. Potem nawet przez chwilę wyrzucałam sobie, że źle zrobiłam, powinnam była jej pozwolić być częścią tego projektu wedle jej pomysłu, ale kiedy oddawaliśmy scrapbooka w ręce szanownej komisji, ucieszyłam się, że nie zostały z niej tylko scraps.
– Jak widzicie, nasze obrady nie trwały zbyt długo – powiedziała przewodnicząca, kiedy wróciła po nas do pokoju popanelowych zwierzeń i ponownie zaprosiła nas do sali konferencyjnej. Nie zdążyliśmy nawet dopić kawy. – Możecie się więc domyślać, że mamy dla was pozytywną rekomendację.
Wszyscy się uśmiechali. Gratulowali. Jess uściskała. A my przybiliśmy sobie piątkę.
– Kolejny krok do przodu – powiedział on.
– Oby tak dalej – dodałam ja.
I po krzyku. Zmatchowali nas oficjalnie po 165 dniach od znalezienia Pyśki. Po 165 długich dniach, w których było wszystko – nagła pewność, że oto jest nasze dziecko, ekscytacja, zwątpienie, bo nikt nic nie wie, pewność, że spisali nas na straty, złość, frustracja, poczucie odniesionej porażki, po czym nagłe zwroty akcji i przeświadczenie, że to nie może być po nic.
Nie było po nic. Mam wrażenie, że ten przeciągający się czas do Pyśki był nam dany nie bez powodu. Uporałam się z własnymi myślami, przeżyłam, wypłakałam i nie musiałam tego robić po kątach, chowając się z tą szarością przed nowym człowiekiem. Mogłam też jechać, przekonać się, pobyć na chwilę tam. Uspokoić rozedrgany umysł. Wszyscy potrzebowaliśmy tego czasu.
Sezon na wicie gniazda uważam za otwarty.
Zdjęcie: Patrick Sommer z Pixabay
Gratulacja z powodu kolejnego „kroku”. Niemal z zapartym tchem czytam każdy Twój wpis, a kolejnego oczekuję jak pierwszej gwiazdki na niebie w wigilijny wieczór.
Izumi, kochana jesteś! Mam taką cichą nadzieję, że jak Pyśka już będzie w domu, wieczorami będę mogła pisać choć trochę regularniej… 🙂
Więc czakamy 🙂
czekamy