Nad ranem najpierw chodzi o to, żeby nie obudzić Rudolfa. Człowiek musi się wyśliznąć z pościeli niczym szczupak, cichuteńko otworzyć drzwi prowadzące na lądowisko (to taki przedpokój o powierzchni niespełna metra kwadratowego), następnie podsłuchać pod drzwiami Fruzi i wysondować, jak głęboko śpi (= jak głośno oddycha), a potem już tylko sforsować przeklęte wrota do łazienki – zacinające się i klejące do framugi z powodu piętnastu warstw białej farby, spod których wprawne oko może dostrzec wciąż wyłażący niebieski odcień – i z łopoczącym sercem zastygnąć na chwilę w bezruchu. Jeśli na tym etapie Rudolf i Fruzia wciąż śpią, nasze szanse rosną. Teraz tylko szybko załatwiamy to, z czym tu przyszliśmy i jeśli chlupot spłukiwanej wody wciąż nie postawił na nogi i łapy kudłatego duetu Piątej Chatki, to znaczy, że do łóżka wracamy już na luzie, jak jakiś Gekson czy inny Pidżamers. Będą spać. Potem, kiedy obudzą się o przyzwoitej porze, ona zrobi sobie ‚suche śniadanie’ (krążek ryżowego ciastka z masłem, chrupkie pieczywo, kawałek szynki i sera), nakarmi sierściucha i dopiero wtedy napadną na nas.
Ale to rzadko.
Najczęściej porażka następuje już na początkowym etapie próby wyjścia z pościeli. Słychać jak Rudolf wyłapuje okazję, zwala ciężkie cielsko z sofy, wlecze się do naszego schowka na szczotki, nosem otwiera sobie rozsuwane drzwi, po czym celowo kręci się w miejscu stukając pazurami po panelach, wiedząc, że na wkurwie ludzie szybciej się budzą. Oczywiście budzi też ją w drugiej sypialni, ona krzyczy „mamaaa!”, Rudolf zaczyna skakać… I po spaniu. Nawet jeśli uda się przekonać ją do zawinięcia się w kołdrę razem z nami, Fruzia po sekundzie ‚spania’ przypomina sobie wszystkie te rzeczy, o których zapomniała nam powiedzieć przez ostatnie pięć lat albo po prostu mówi wszystko to, co czekało na ten właśnie moment, żaden inny.
– Mummy, and you know… Daddy, I have a really great ‚dea*!
A Rudolf, wywalony z powrotem na kanapę, słysząc, że ona nadaje, wraca do nas. I zabawa się powtarza.
O poranku zawsze mam wrażenie, że nic specjalnego się nie dzieje. Poranki zawsze są chaotyczne niezależnie od tego czy i kto idzie bądź nie idzie do pracy lub szkoły, a to usypia moją czujność. Po wyplątaniu się z kołder, rąk, nóg, łap i zwisających pasków od szlafroka ktoś robi herbatę, ktoś słucha Tok FM, ścieli łóżka, pożera karmę z miski, ucieka przed myciem zębów… W okolicy południa zdzwaniamy się z Mamuśką, Ojcem Dyrektorem i Drugimi Rodzicami. Nie mogę się zdecydować, czy najpierw chwytam odruchowo za telefon, a potem zastanawiam się, czy u nich wszystko w porządku, czy też może odwrotnie – lekki niepokój pcha mnie w stronę wiecznie ładującej się komórki. Wszystko w porządku, mały update wokół domowych i zdrowotnych spraw. To właśnie wtedy wraca do mnie myśl, że tak naprawdę nic nie jest takie jak było kiedyś. I pytanie, które ‚kiedyś’ jest tak naprawdę punktem odniesienia do ‚dzisiaj’.
– Nie czytaj już tego proszę – mówi któreś z nas.
Ewentualnie:
– Nie oglądaj tyle wiadomości.
To zwykle mówię ja, bo sama nie oglądam telewizji. Raczej słucham i czytam, choć w ostatnim tygodniu mocno ograniczyłam skanowanie internetowych newsów. Dla mojej psychiki to zdecydowanie lepiej, choć mój wykładowca literatury amerykańskiej zapewne by się ze mną nie zgodził. Zapytał mnie kiedyś o opinię polityczną związaną z wojną w Iraku (Mnie. Zapytał. O. Politykę!), a ja nie byłam w stanie wyrazić swojego zdania, bo zwyczajnie go nie miałam i postanowiłam obronić się jakże elokwentnym stwierdzeniem, że wszelkie wojny mnie przygnębiają, więc nie słucham wiadomości na ten temat. Miałam jakieś 20 lat, a mój wykładowca tak się wówczas wzburzył, że aż się dziwię, że mnie nie oblał na egzaminie. I nadal staram się nie śledzić chorobliwie statystyk i doniesień, bo i oblać mnie już nie ma kto. A przynajmniej do wieczora się staram i do wieczora mi wychodzi. Po lunchu rozmawiamy z Pyśką. Dziewczyny rysują po dwóch stronach monitora, młodsza z furią kreśląc kółka ołówkiem, Fruzia naśladując siostrę i bazgroląc tak samo jak ona kredkami we wszystkich kolorach tęczy. Opatruję te rysunki datą i komentarzem, po czym wrzucam do specjalnie przeznaczonego do tego folderu. Potem uczymy się, bawimy, pijemy kawę albo – jak na przykład przedwczoraj – robimy grilla. Siedzimy w ogródku, na skoszonej i zalanej słońcem trawie, pachniemy dymem z kamiennego kominka i uważamy się za grupę uprzywilejowaną.
– Gdyby nie to, co na zewnątrz, byłoby idealnie – mówię.
Nawet z Pyśką jeszcze tam, byłoby idealnie. A tak to jest nie całkiem, choć bywa, że prawie, niemal… Wtedy, kiedy odkładam telefon i myślę, że jest szansa przejść przez to w dobrej formie, bo seniorzy w izolacji dbają o siebie tak, że już nic więcej ani lepiej zrobić nie mogą.
Wieczorem robimy z Mamuśką jeszcze jeden wirtualny obchód po naszych izolatkach i wtedy zwykle trafia nas bardziej. Ona martwi się o Wielkiego Brata, ja ją pocieszam, wyciągając z rękawa te same argumenty, które ona zna już na pamięć. Ojczulo macha do mnie przelotnie i zaraz każe Mamie zabrać telefon, to akurat wciąż bez zmian. Po raz kolejny przepytuję ją na okoliczność wyjść z domu, choć przecież wiem, bo mówiła mi to już sto razy, że chodzi tylko wyrzucić śmieci – w rękawiczkach, szaliku na twarzy i przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności. Unikamy tematu śmierci pięcioletniego dziecka, opowiemy sobie o tym dopiero następnego dnia, kiedy wieczorne strachy trochę zbledną. Po odłożeniu słuchawki jednak trochę oszukuję i czytam. Zdjęcie Wielkiego Brata w pomarańczowym kombinezonie, które przesłał mi prosto z karetki, niczym nie różni się od obrazów na bbc – ludzie w maskach i kosmicznych outfitach, sprzęt monitorujący funkcje życiowe, pełno guzików, światełek, szpitalne sale jakby żywcem wyjęte z filmów science-fiction sprzed dwudziestu kilku lat. A i tak wiem, że brakuje im teraz tego wszystkiego i Wielki z własnego budżetu dokupuje sobie odzież ochronną. Liczby są zatrważające – dziś w Krainie Deszczu to ponad 5,300 ofiar śmiertelnych – ale ludzkie dramaty opowiadane za pośrednictwem mediów jeszcze gorsze. Świeżo upieczona mama zmarła tuż po porodzie. Dziecko. Nastolatka. Czyjaś żona, tata, mąż, przyjaciel… Szokujące zdjęcia szeregu trumien we włoskim Bergamo. Słaniający się ze zmęczenia personel medyczny. Przyklejone do szyb dzieci.
Odkładam telefon. Mamroczę coś mało zrozumiałego do swoich dziadków, bo to mnie uspokaja i pozwala założyć przezroczysty płaszcz ochronny. To przecież lepsze niż magiczne pigułki na sen.
Zatapiam się w tej chwili, w której jesteśmy, tak po prostu jesteśmy razem, choć z niektórymi na odległość. Idę do sypialni Fruzi i jak zawsze głaszczę ją po policzku, myśląc o Pyśce, która właśnie dzisiaj zgodnie z pierwotnym planem miała dotrzeć do domu. Potem wracam do wieczornego życia, którym otulam się jak miękkim i puchatym kocem. Drepczę po kuchni tonącej w ciepłym świetle lamp made by Inżynier. Ładuję naczynia do zmywarki, podkradam sama przed sobą Wafelki Familijne. Zanim on wróci z pracy, zdążę pomyśleć, że dla nas to był dobry dzień.
I tak przykro, że jednak dla wielu tak bardzo nie.
* idea
Zdjęcie: Congerdesign z Pixabay
Mogę tylko powtórzyć, to trudny czas dla nas wszystkich. Wytrwałości i zdrowia z całego serducha życzę 🙂
Póki co, wszyscy żyją. Dosłownie i w przenośni. Dajemy radę 🙂 Buziaki dla Was!
I znow komentarze znikaja… 😉
Wesolych Swiat, mimo wszystko! :*
Dziękuję, kochana, Święta były… dziwne, ale na pewno nie złe. Pędzę zaraz do Ciebie podczytać jak u Was 🙂