Odkąd na nowo otwarto nam place zabaw, mam wrażenie, że trochę na nich pomieszkujemy. Czasem ktoś do nas dołączy, czasem my do kogoś, zdarzają nam się ustawki oraz nowo zawarte przez Fruzię znajomości. Wystarczy jej, że oprócz nas są jeszcze inne dzieci, a jest bardziej niż pewne, że młoda zaraz sobie kogoś przygrucha do towarzystwa i nie ma jej przy nas co najmniej przez dwie godziny.
Pyśka oczywiście wszędzie z nami. Jeśli Fruzia nie przemyka obok nas z prędkością światła wrzeszcząc, że 'pali się! pożar! jedziemy do pożaru! ijo ijo ijo!’, Pysiak próbuje za nią podążać, ale równie dobrze w roli towarzysza sprawdzam się ja oraz ona sama. Młodsza potrafi świetnie bawić się sama ze sobą: obserwuje ludzi, zaglądając im prosto w oczy i torby (pokrewieństwo dusz z Rudolfem), dotyka wszystkiego, co da się dotknąć, czym przyprawia mnie o zawrót głowy, bo wiadomo, korona, a ona jeszcze lubi przytulać się do płotów; gania po zjeżdżalniach i karuzelach, łazi jak pijany zając, co chwilę zaliczając glebę, bo raptem postanawia zerwać się do biegu… Słowem – niewiele jej do szczęścia potrzeba.
Ja najczęściej systematycznie wyłapuję wśród tłumu białe kudły, sprawdzając, jak wysoko tym razem wlazła na drabinki, a potem przyglądam się młodszej. Od czasu do czasu przywołuję ją do siebie, kusząc winogronami (lub kurczakiem; no comments) albo obietnicą bujania na huśtawce. Uśmiecha się wtedy od ucha do ucha i pędzi na tych krótkich, bejbikowych jeszcze nóżkach, tors przodem, nogi chwilę później – nic dziwnego, że najczęściej musi się wyrżnąć, ale luz, wstaje, otrzepuje pióra i pędzi dalej. A czasem po prostu obserwuję jak ona przygląda się innym.
Tamtego dnia na placu było mnóstwo ludzi. To było krótko po otwarciu, jakiś trzeci tydzień Pysiaka w domu. Młoda kręciła się obok karuzeli, ja stałam kilka metrów od niej. W stronę karuzeli zmierzał chłopczyk, jego mama już tam na niego czekała, wyciągając do niego ręce. Na pierwszy rzut oka można by uznać, że była dość podobna do mnie – jasne, rozpuszczone włosy, podobna figura, ubrana w moim stylu – jeansy i niezbyt obcisły top, płaskie buty. Stała twarzą do Pyśki, która w pewnym momencie też pomyślała o przejażdżce na karuzeli.
– Come to mummy – powiedziała blondynka do swojego synka.
Pyśka jak na komendę wyciągnęła do niej ręce zawieszając się na chwilę w tej pozie. Nie ruszyłam się z miejsca, również zastygając w tej scenie i obserwując ją jakby w zwolnionym tempie.
Konsternacja trwała chwilę. Kobieta zaczęła się śmiać, Pyśka wyraźnie straciła rezon, nie za bardzo wiedząc, co się dzieje.
– Where’s your mummy? – zapytała ją niedoszła rodzicielka, rozglądając się na boki.
Złapała mój wzrok, uśmiechnęła się i pokierowała małą w moją stronę.
Pyśka miała bardzo zdezorientowaną minę. Zupełnie jakby na chwilę wszystko jej się pomieszało.
– Where’s your mummy? – zapytała ją kobieta, a mnie wydawało się przez chwilę, że gdyby Pyśka była starsza i umiała mówić, zapewne odpowiedziałaby pytaniem:
– Mama? Ale którą masz na myśli?
Zdjęcie: Alicja z Pixabay
Tą, która jest czyli Ciebie 🙂
To jedno jest pewne – ja jestem i będę 🙂
W tym cukrze tyle goryczy 🙁
Najlepszą… tę, która jest na wyciągnięcie reki
Pralini – Oby. I niech tak jej zostanie ❤️
Adopcja zawsze wiąże się z goryczą, niestety.
Opowiastka z humorem, ale jednak jest w niej cien smutku. Biedne te dzieciaczki, oddawane, przekazywane z rak do rak. Wiem, w koncu trafiaja do kochajacej rodziny juz na zawsze, ale caly proces to kilka rozstan i tesknoty…
Dokładnie tak, na zewnątrz wyglądało to dość zabawnie, podczas gdy mnie w tamtej chwili przypomniały się wszystkie podobne opowieści z rzeczywistych adopcyjnych historii. Pyśka ma dwa latka. A ja jestem trzecią kobietą w jej życiu wcielającą się w postać matki. Ja zostanę na zawsze, ale ona jeszcze o tym nie wie…