Prezenty dla Fruzi zaczęły przychodzić ponad tydzień przed jej urodzinami, mnie więcej w tym samym czasie, kiedy ja dostałam swoją pierwszą urodzinową kartkę z drugiego końca świata. Jakiekolwiek strategie łapania kuriera przed Fruzią okazały się nieskuteczne już przy pierwszej paczce, albowiem dzieci mają tę uroczą właściwość materializowania się znienacka przy otwieranej czekoladzie, rozmowach nie dla ich ucha oraz przy odbiorze przesyłek. Wiadomo.
– That’s moje! – krzyknęła, zanim jeszcze pudełko na dobre przekroczyło próg naszego domu.
– A skąd ty wiesz? – próbowałam ją przechytrzyć. – To może być dla …
– No, it’s my trolley! – przerwała mi. – Look!
– … taty na urodziny – dokończyłam, gapiąc się na szkic na pudełku, zdradzający jego zawartość.
Nie miałam szans.
– Ale wiesz, że nie otwierasz tego do urodzin?
– Wiem to, mama – odparła młoda i pofrunęła do swojej komnaty.
Asystowała przy odbiorze każdego swojego prezentu, bezbłędnie rozszyfrowując, co jest w środku, i przykazując nam odłożenie wszystkiego na lodówkę, gdzie spokojnie czekały na swoje pięć minut. Zdumiewało mnie, że nie próbuje negocjować podglądania, a kiedy przestrzegałam ją przed ukradkowym oszukiwaniem, zbeształa mnie, zaklinając, że do dnia urodzin nikt ma nie mówić jej o tym, co już przyszło. (Aha. Patrz wyżej.)
– … cause it won’t be a surprise!
Kartkę dla niej kupowałam w jej obecności. Schowała się w alejce z zabawkami, co kilka sekund wydzierając się na cały sklep z pytaniem, czy już wybrałam.
– Wybrałam! – obwieściłam w końcu Fruzi oraz wszystkim klientom i personelowi Sainsbury’sa.
– Sure? – odkrzyknęła ona.
O Boże i Karmo.
Umyśliła sobie tęczowe urodziny. A skoro lockdown, to wiadomo było, że trzeba zaszaleć. Tęczowe było wszystko – balony, czapeczki, obrus, tort, papier prezentowy, wymarzona parasolka i nawet tort stworzony ręką taty. W jego urodziny pofarbowaliśmy sobie nawet włosy na tęczę, bo wszyscy przecież wiedzą, że w naszym domu Fruzia obchodzi urodziny przez cztery dni, nawet w naszym urodzinowym przerywniku, w który Ifi uparcie nie chciała się urodzić.
– Whose urodziny is it? – pytała Fruzia tamtego dnia.
– Dziś nikogo. Zbieramy siły na dalsze świętowanie.
– Can we pretend it’s still mine?
Ależ oczywiście, córko. Udawać można wszystko, choć nie wszystko warto, ale o tym opowiem ci kiedy indziej.
My natomiast umyśliliśmy sobie stanąć na głowie, żeby aż tak bardzo nie odczuła braku friendsów, a tymczasem ten dzień pozostawił w nas wszystkich nutę powoli odzyskiwanego życia. Pielgrzymki do Fruzi rozpoczęły się już rano. Pierwsza była Niania, to oczywiste. Niania jest w naszej support bubble, w sumie nie wiem nawet, czy w trzeciej wersji lockdownu to wyrażenie jeszcze coś oznacza, ale to przecież Niania. Nianię nie tylko wpuszcza się do domu bez chwili zastanowienia; za Nianię człowiek gotowy zapłacić grzywnę, byle tylko pośmiać się w jej towarzystwie. Następny był kolega z klasy, którego mama pamiętała o dniu Fruzi. Potem to my ruszyliśmy w pielgrzymkę z tęczowym tortem, bo przecież byłoby haniebnym czynem nie odwiedzić Efki i Olifki. Raban, jaki narobiły oszołomki na swój widok, mimo że widzą się regularnie pod przedszkolem Ifi, był nie do opisania. (Niestety, tylko częściowo mogłam brać udział w tej radosnej histerii, gdyż cała moja energia skierowana była na niemyślenie o ubabranej w Rudolfowej kupie dłoni, bo mi się worek na dystyngowanym trawniku sąsiadów Efki rozwalił. Spróbujcie skierować energię na niemyślenie o czymś, to zobaczycie, jak bardzo mi się udawało.) Wieczorem przybyła Liz z prezentami dla całej naszej trójki, twierdząc, że to dla mnie to dopiero połowa urodzinowego prezentu, i że reszta przyjdzie w dniu właściwym.
To jest bardzo charakterystyczne dla Liz i Paolo. Jak ich człowiek poprosił raz o zrobienie zakupów w czasie covidowej kwarantanny, starając się utrzymać listę w wersji minimalistycznej i jak najmniej problematycznej, Liz najpierw przeprowadziła ze mną półgodzinny wywiad na temat rodzajów mleka, kawy i jogurtów (bo to ponoć bardzo ważne, szczególnie w chorobie i depresji, żeby mieć swoje produkty), a następnie wysłała do sklepu Paolo, który to wysłannik kupił wszystko x 10 + jeszcze więcej x 5. W czasie naszej urodzinowej wstążki pojawiali się na progu Piątej równie systematycznie co newsy o koronawirusie w wiadomościach. W mój dzień Paolo znów przyniósł prezenty. Dla całej naszej trójki. Na pytanie Inżyniera, czy doszczętnie zwariowali, odparł wymijająco, że to, zdaje się, nie wszystko. Za tymi słowami podążyła wiadomość Liz, że ona jeszcze czeka na jedną przesyłkę…
Pod koniec swojego dnia Fruzia zasnęła ukontentowana. Ifi najpewniej trochę mniej, bo chociaż ona też dostała prezent, to ilościowo i objętościowo coś jej się nie zgadzało w kalkulacjach. Niemniej jednak w kwestii tortu i wymarzonych frytek z Maca nie zgłosiła zażaleń.
W dniu moich urodzin obudziła mnie cisza. Nie wiem, czy pojmujecie wagę tych słów, więc wczujcie się. Człowiek kończy 40 lat, cały świat przygotowuje go na to od roku, na zmianę a to uspokajając, że to nic wielkiego, „nic się nie bój, Kocie, nic się nie bój”, a to grożąc, że „teraz to już tylko balkonik, sister”, a tymczasem ten sam człowiek, rodzic dwójki aktywnych córek, budzi się i słyszy ciszę. Odwróciłam się więc na drugi bok, bo a nuż to właśnie ich prezent – podarować mi ciszę. Choć zapewnie rozumiecie, że jak się kończy 40 lat (a może raczej 40 jesieni życia), to spać się odechciewa.
Po dwudziestu minutach zajrzałam cichaczem do pokojów dziewczyn. Spały snem córek marnotrawnych. Męża ani słychu, ani widu, więc zaczepnie zapytałam go messengerowo, czy postanowił mnie opuścić, bo jeśli tak, to ja już pojmuję to całe gadanie o kryzysie wieku średniego. Nie odpowiedział. No to sobie poczytałam. Sama. Rano w łóżku. Przez całą pandemię mi się to nie zdarzyło!
Zatem pierwsza była Fruzia.
– It’s your birthday, mama! – wykrzyknęła na mój widok.
Następnie bezceremonialnie wypchnęła mnie ze swojego pokoju i powiedziała, że ma sekret, więc mam czekać w naszej sypialni. To znaczy – na naszym łóżku, bo wiadomo, że sypialni nie posiadamy. A kiedy do mnie dołączyła, odśpiewała mi solowo „Sto lat”! Mój maleński, sześcioletni Skrzat! Po polsku! Sama też, pod okiem taty, wybierała kolczyki i lakier do paznokci, które wręczyła mi, nie czekając na młodszą siostrę. Ani w ogóle na nikogo. Jak dotąd jakieś trzysta osiemnaście razy zapytała mnie, czy naprawdę mi się podobają. A noszę ję codziennie.
Ifi była zdumiona, że zamieszanie nadal trwa, choć znów nie składała zażaleń, mieląc w buzi kolejny tort.
Mąż odnalazł się z wielkim bukietem kwiatów. Po uroczystym i tym razem chóralnym śpiewie w pełnym składzie Inżynier wyznał:
– Chyba jest ich więcej niż być powinno, ale to dobrze, liczy się już na następne rocznice.
A potem znowu zniknął, tym razem z Fruzią, która wciąż paradowała w piżamie i domagała się tortu. Chwilę później przez okno w kuchni zobaczyłam jak tachają z ogródka… wielki słup. Sama się w podobny zamieniłam, a jak mnie odetkało, pobiegłam do głównych drzwi, bo najwyraźniej towarzystwo wędrowało na front domu. Zastałam ich tarasujących całe patio nie tyle swoimi posturami, co ogromnym obwieszczeniem na dwóch nogach, do tego z moim zdjęciem i wielką, złotą czterdziestką, którą widać było z końca wsi.
– Czytaj głośno, bo Fruźka jeszcze tego nie zna – poprosił on.
Głos załamał mi się gdzieś w połowie. Handziuk, nasza rodzinna literatka, znowu dorwała się do pióra.
Tym sposobem cała wieś dowiedziała się, że jednak nie jestem przed trzydziestką jak utrzymywałam zawzięcie i zażarcie. Mam taką teorię, że to Mąż Mój chciał się odmłodzić moim kosztem (czterdzieści dwie róże to przypadek? nie sądzę!), ale muszę przyznać, że przebiegła bestia zrobiła to w rozbrajający sposób. Stopniowo też, w miarę upływu dnia, dowiadywałam się o kulisach tego zamieszania.
Nie mieli łatwo, bo pierwotny plan zakładał przecież huczne obchody jubileuszu w Polandii. Do ojczyzny powędrowały więc ich wszystkie pomysły na osłodzenie mi rytualnego przejścia do grona starszej młodzieży, tam też na bloku Mamuśki i Ojca Dyrektora przemili panowie ze wspólnoty mieszkaniowej zamierzali rozwiesić baner. Również w kwaterze głównej Rodziców od kilku tygodni powstawał album, który ma szansę zapoczątkować fotograficzne drzewo genealogiczne naszej dynastii. Mamuśka zebrała ponad sto historycznych zdjęć, które następnie rozmnożyła w studio fotograficznym, uporządkowała i ułożyła we wzruszającą opowieść o życiu. Każdy kadr jest opisany jej ręką. Nad każdym z nich można spędzić jeszcze całą noc, dopowiadając kontekst i to, co poza nim. A najcudowniejsze jest to, że ta rozpoczęta w nim historia w ogóle się nie kończy, tylko czeka na dalszy ciąg.
Cała Rodzinka.pl, do której zaliczają się również moje Lejdis, spiskowała za moimi plecami. Zrozumiałam wreszcie, dlaczego nagle Mamuśka usiłowała dowiedzieć się „jak się pisze JJ”, przedszkolna maskotka, która pojechała z Fruzią na wakacje do Francji (podczas gdy nasza Ifi właśnie przechodziła na drugą stronę brzucha!) oraz dlaczego Mąż Mój spędza niebotycznie długie godziny na telefonie. Z teściową! Pojęłam też, jak bardzo Boris pokrzyżował im plany Lockdownem 3. Kiedy na początku stycznia sprawa z moim lotem się rypła, Rodzinka.pl usiłowała spakować te wszystkie kartki, karteluszki, poematy, albumy i wszystkie dzikie wibracje z ojczyzny do paczki, ale tu też napotkali na przeszkody.
– Kurwa! – zaklął Mąż Mój pewnego wczesnolutowego dnia. – Paczka może ruszyć dopiero w dniu twoich urodzin.
Tłumaczyłam, żeby się nie martwili, po prostu nasze urodzinowe przyjemności będą trwały dłużej, rozciągnięte na oczekiwanie na przesyłkę, ale znowu pojawił kolejny problem. Brexitowe obostrzenia uderzyły w transport paczkowy i osoby pokroju naszych Mam.
– Możemy zrobić paczkę nie przekraczającą 30 funtów wartości zawartości. Nie można też przesyłać żarcia – doinformował nas Mąż Mój krótko przed obchodami.
– Kurwa mać! – tym razem zaklęła Mamuśka, pokazując nam na ekranie wszystko to, co czekało już na wysyłkę dla Fruzi oraz Ifi.
Ostatecznie to dobrze, że ona tego nie wysłała, bo do kolejnych Świąt musiałabym chować się przed dziewczynami w kuchni z tymi wszystkimi czekoladkami.
Ja też ułożyłam swój plan. Kiedy jasne już było, że z lotu nici, że z jakiegokolwiek wyjścia jeszcze większa wełna, bo lockdown, że nie można się z nikim spotkać, a on – wyobraźcie sobie – spędzi nasze wspólne urodziny w pracy, postanowiłam, że no trudno, samo życie, obyśmy tylko takie problemy w kolejnych dziesięcioleciach mieli. Podobno „życie można przeżyć tylko na dwa sposoby: albo tak, jakby nic nie było cudem, albo tak, jakby cudem było wszystko”. Zamierzałam więc włożyć jakąś kiecę, wystroić nasze laski, ruszyć po ciastka i kawę na wynos, zrobić sesję jogi w plenerze i przyjmować od bliskich komplementy (z serii 'ale serio, myślałam, że kończysz trzydzieści!’), nawet jeśli miałyby być lekko naciągane. Dobry plan, prawda? A tymczasem kiedy patrzyłam, jak on się wybiera do tej pracy, to zwątpiłam.
– Do pracy? – spojrzał na mnie średnio przytomnie. – No tak, zapomniałem ci powiedzieć, że wziąłem sobie wolne.
O, proszę, kolejny uknuty za moimi plecami sekret. Nie ostatni zresztą.
O piątej rano przegapiliśmy audycję w Radiu Tok FM, w której Piotr Maślak przeczytał maila od Inżyniera z prośbą o poinformowania całego nieśpiącego świata o tym niesamowitym newsie, że jego żona – uwaga – „zwana Kotem lub Small Guntiłkiem, właśnie obchodzi czterdzieste urodziny” (tam było jeszcze kilka super miłych słów od Męża, ale wrodzona skromność nie pozwala mi ich przytoczyć). Kiedy odtwarzaliśmy nagranie, a ja zrobiłam to mniej więcej osiemdziesiąt trzy razy, za każdym razem wybuchaliśmy śmiechem w miejscu, kiedy pan Piotr wyraźnie usiłował przekonać samego siebie, że to, co właśnie czyta, to jest rzeczywiście to, co powinien przeczytać.
– Small Guntiłko? – zapytała dużo później Wielka Szwagierka. – A skąd się to wzięło?
I tu nastąpi dygresja.
Ojciec Dyrektor uwielbia nadawać bliskim mu ludziom dziwne przezwiska. W sensie – naprawdę dziwne, takie, które czasami nie wiadomo do czego przypiąć, a bywa, że i lekko obciachowe. Mamy na przykład w rodzinie Cympletkę i proszę, nie pytajcie, skąd się to wzięło. Ja wolę nie wiedzieć. Jest też Gucio, zwany również Guntiłkiem. Kiedy Inżynier, wtedy jeszcze nie mąż, usłyszał o tym po raz pierwszy, buchnął gromkim śmiechem.
– Ale dlaczego? – zapytał z niedowierzaniem.
– A któż to wie? – odparłam elokwentnie.
Mamuśka, zwana od niepamiętnych czasów przez męża swego Guciem lub Guntiłkiem, czasem odpowiadała na ten przydomek bardzo sarkastycznie:
– Gucio-Srucio.
Podobno mamy też z Mamuśką bardzo podobne głosy przez telefon. I ten nasz Ojciec Dyrektor za Chiny Ludowe i Pakistan Wschodni nigdy nie nauczył się ich odróżniać. Kiedy za czasów panieńskich odbierałam telefon (wówczas stacjonarny) od Ojczula, najpierw słyszałam:
– Mały Gucio czy duży?
A dopiero potem kontynuował rozmowę.
To z kolei natchnęło Męża Mego do ochrzczenia mnie, a jakże, Small Guntiłkiem.
To teraz wyobraźcie sobie pana Piotra, który czyta na antenie o czterdziestoletniej babie zwanej Small Guntiłkiem. Musiało mu się wydawać, że chyba się jeszcze dobrze nie obudził!
No dobrze, lećmy dalej.
Następna była Wielka Szwagierka. Zadzwoniła, żeby powiedzieć, że niezależnie od siebie wpadli z Mężem Mym na ten sam pomysł. A mianowicie napisali do managera Macieja Stuhra (kto się nie kocha potajemnie w panu Macieju – ręka w górę! a i tak Wam nie uwierzę) z prośbą o dedykację dla mnie! I wiecie co? Mąż Mój nie dostał odpowiedzi, ale Szwagierka już tak! Mówiąc krótko, do naszych życzeń ślubnych od Gabriela Garcii Marqueza (też Szwagierka), dołączą życzenia urodzinowego od Młodego Stuhra. Po które niektórzy musieli wybrać się aż do Och-Teatru w Warszawie…
Czy ktoś jeszcze wątpi w to, że lockdownowe urodziny rządzą? Bo przy takiej liczbie ludzi zaangażowanych w misję stworzenia niezapomnianej, pandemicznej czterdziestki, to już naprawdę największy ponurak musiałby się poddać.
Pod koniec dnia, kiedy już sądziłam, że przeczytałam wszystkie cenne hand-made kartki od przyjaciół, porozmawiałam na ekranie lub w drzwiach ze wszystkimi, dzięki czemu lockdown chwilowo poszedł w zapomnienie oraz kiedy przekroczyłam już wszelkie progi zwalniające przed cukrzycą, Mąż Mój oświadczył lekko rozczarowanym głosem:
– Kurczę, teraz już ci powiem, bo wiem, że się nie udało… Łukasz Jakóbiak miał do ciebie dziś dzwonić z życzeniami…
No ja was prooooszę!
– … ale uprzedzał, że dziś jest w dżungli i ostatecznie jego managerka napisała, że to się nie uda…
Po czym Mąż Mój odpalił messengera i pokazał mi wiadomości od Łukasza i jego asystentki. Teraz już zawsze mogę rzucić nonszalancko na bankiecie popandemicznym, że „ostatnio Łukasz coś nie dzwoni, ale pisał, że wybiera się do dżungli i może mieć zasięg słaby…”
Kiedy przykładałam głowę do poduszki, pomyślałam, że z takim best buddy i taką Rodzinką.pl nic nie jest mi straszne. Nie chodzi wcale o to, ile banerów powiesiliby na blokach lub płotach, kto wyskoczyłby tego dnia z lodówki albo ile poematów zdołaliby grupowo stworzyć… Chodzi o to, ile serca i wysiłku włożyli w to, żebym poczuła, że są, pamiętają i nie chcą, żeby przez lockdown ominęło mnie świętowanie. Niesamowici są. Pod dyrygenturą Inżyniera potrafili się zgrać na dystansie tysiąca sześciuset kilometrów, dograć szczegóły, dotrzymać tajemnicy, a w obliczu przeszkód błyskawicznie zmienić plany. (W sumie to nawet nie muszę się domyślać, jak bluźnili, bo: a) słyszałam na własne uszy oraz b) to, czego nie usłyszałam, dopowiedziała mi Mamuśka później bardzo zadowolonym głosem – „Ten album kosztował mnie tyle pracy, że w pewnym momencie klęłam go na czym świat stoi i żałowałam, że się za niego zabrałam, ale teraz oczywiście już nie żałuję!”)
Nawet nie próbowałam przebić go następnego dnia (uff, mam jeszcze rok!), ale zrobiła to Fruzia. Siedzieliśmy sobie wieczorem, wszyscy w tęczowych włosach, kiedy nagle Tasmanka zapytała:
– How do babies come into your tummy? I mean, who puts them there?
Popatrzyliśmy na siebie. Kąciki ust wywinęły nam się do góry. A-ha. Czyli to ten moment. Ostatnio zatrzymaliśmy się na 'skąd się biorą dzieci?’, ale nie przeszliśmy do kwestii kto je tam wkłada. Albo czym.
– Tata – oznajmił on.
Fruzia popatrzyła na nas powątpiewająco.
– Pamiętasz jak ci mówiłam, że kiedy dorośli ludzie się kochają, to się przytulają i wtedy taty nasionko łączy się z mamy jajeczkiem i tak powstaje dziecko? – przypomniałam jej.
– Yes, but who PUTS them there? – zaakcentowała pytanie Fruzia.
Nie mogłam się powstrzymać, parsknęłam.
– No tata – zaczęłam, próbując przybrać czysto informacyjny ton. – Dwoje dorosłych ludzi przytula się mocno i to się nazywa seks…
– … a tata ma takie dłuto, i tym dłutem tak dłutuje, dłutuje… – Inżynier wpadł w ton loży szyderców.
W połowie tego wywodu Fruzia straciła zainteresowanie tematem, bo w Pidżamersach akurat była afera z Romeo, więc my też porzuciliśmy zagadnienie i poszliśmy do kuchni posikać się ze śmiechu.
– Został nam tylko jeszcze jeden techniczny drobiazg – wykrztusiłam. – Nie kto, a czym. Mam nadzieję, że nie będzie zdegustowana.
Choć jak znamy Fruzię, to raczej pęknie ze śmiechu.😂
Zdjęcie: Jill Wellington z Pixabay
To tak na wstępie wszystkiego najlepszego dla Was wszystkich 🙂 Niezapomniane urodziny 🙂 Pomyśl co to będzie na 50, czyli w połowie do 100 😉 Cudowne niespodzianki i cudowna Rodzinka 🙂 Przy końcówce się popłakałam ze śmiechu, to dłuto 😀 😀
WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO
Super masz Rodzinkę! Wszystkiego dobrego, samych dobrych zdarzeń!
Kochane, dziękuję Wam za życzenia w imieniu całej trójki.❤️
Przy pięćdziesiątce… mam nadzieję, że nie będziemy w kolejnym lockdownie!😂