Sprzeczamy się z Kocurem na łączach internetowych, obrzucając emotikonami. Ona zarzuca mi, że jestem pierdolnięta z tymi dekadami, zamyka oczy i uszy na liczby, których się boi, ja odczuwam perwersyjną przyjemność z przypominania jej o upływie czasu.
– Ty zboczuchu! – odcina się ona.
Po odparciu pierwszego ataku midlife crisis (przemawia do mnie bardziej niż kryzys wieku średniego; jaki, kurwa, średni??) spowodowanego przemijaniem rodziców, cała ta czeska produkcja zwana życiem-i-umieraniem zaczęła mnie histerycznie bawić. Jak tak mu się przyjrzeć z odpowiedniej perspektywy, to życie jest cholernie zabawne. Oprócz tych momentów, kiedy jest śmiertelnie poważne.
1.
Osiemnaste urodziny Husi. Stoły ustawione na kształt litery L. Dłuższe ramię oblegane jest przez osiemnastkowiczów, którzy od kilku miesięcy płynnym ślizgiem przemieszczają się z jednej imprezy w lokalu na drugą. Jest ich ponad dwie dziesiątki, zdecydowanie więcej niż nas, stacjonujących przy krótszym stole. Przypomina mi się rok naszych osiemnastek. Włóczyliśmy się od domu do domu, od Kombi do Stodoły. Piliśmy gin z tonikiem i jedliśmy pizzę.
– Ej! – mój teatralnie oburzony głos próbuje przebić się przez hałas, bo doświadczyłam właśnie epifanii. – Od kiedy to sadzacie mnie przy stole dla Starszyzny??
O ile dobrze sięgam pamięcią, rubinowe party rodziców było ostatnią taką większą rodzinną imprezą. To samo party, którego Ojciec w sumie nie chciał, bo czekał do złotych godów.
– A czy ty wiesz, czy my dożyjemy? – zapytała go wtedy Mamuśka, śmiejąc się, że ona może z nim nie dotrwać w związku małżeńskim do czterdziestki.
Wtedy jeszcze siedziałam po stronie młodzieży.
Ojciec Dyrektor patrzy na mnie i kiwa głową z rozbawieniem. Widzę, jaki jest szczęśliwy. Nie ma mowy o tańcach i hulańcach, o złotym napoju bogów z procentami, ani o swobodnym wrzucaniu na talerz ukochanych schabowych. Zamiast tego, Ojciec Dyrektor obserwuje wygłupy na parkiecie, dzielnie wstaje od stołu do toastów i oddaje Mamie swój talerz, bo tylko ona wie, co będzie współgrało z całą listą dietetycznych nakazów i zakazów, którą ma wyrytą w głowie na blachę.
Ojczulo wygląda rewelacyjnie. Patrząc na niego siedzącego przy stole, nikt nie pomyślałby, jaka droga za nim.
Na pewno nikt nie wymyśliłby, co przed nim.
On jeszcze nie wie. My znamy już diagnozę, czekamy tylko na jej potwierdzenie przez specjalistę. Chociaż ja nie dowierzam. Klasyczna faza wyparcia.
– Pani profesor, zatańczy pani?
Zanim wybrzmi pytanie, jesteśmy już na parkiecie.
– Ale ja nigdy tego nie tańczy…
– Ja panią nauczę!
I tak nauczyłam się Belgijki.
2.
Dowiedział się dwa dni później, ode mnie, bo tak wypadło. Weszłam do pokoju, aby zapytać, czy przyjdzie do nas na kawę. Tak jak oczekiwałam, siedział w fotelu; trzymał w dłoni jakieś papiery. Dopiero po chwili zorientowałam się, że płacze. Zapytałam, co się stało, na co on wściekle rzucił papiery na kanapę; białe kartki rozsypały się, część spadła na podłogę. Dlaczego nikt mu nie powiedział. Chciał wiedzieć, dlaczego nikt mu nie powiedział. Od razu wiedziałam, że skoro padło na mnie, muszę z nim porozmawiać w jego stylu. Fakty, konkrety, żadnego głaskania po głowie.
Najpierw zamknęłam za sobą drzwi.
– To się leczy i z tym można żyć długie lata – powiedziałam na koniec.
Żadnej tyrady, rozwleczonych zdań, przydługich wyjaśnień. Żadnego wahania w głosie, bo wiem, jak bardzo irytuje go niezdecydowanie. Mnie natomiast zawsze denerwowała właśnie ta irytacja widoczna w języku jego ciała. 'Ale weź mnie nie popędzaj, tylko posłuchaj’, wkurzałam się tyle razy, mimo że nic nie mówił. Ponaglało mnie jego spojrzenie. Tym razem nawet na mnie nie patrzył, chociaż wiedziałam, że łapie każde moje wypowiadane słowo. Tym razem sama chciałam skończyć jak najszybciej.
– Będziesz się leczył i będziesz żył – dodałam. – To nie jest wyrok.
– Nie jest? – dopiero teraz podniósł na mnie wzrok.
– Nie, przysięgam.
Kiedy już spokojnie piliśmy kawę, zapytałam go, czy według niego wracałabym teraz do Krainy Deszczu, gdyby był w kiepskim stanie.
– No nie, rzeczywiście. Tu mnie masz.
Puściłam do niego oko i, mimo wszystko, pogłaskałam po głowie.
Widziałam, jak na jego twarzy maluje się jakiś rodzaj ulgi.
U Mamy – wręcz przeciwnie.
3.
Pyta mnie o śmierć. Ja pierdolę. Czy te białe, wypadające zęby, które śniły mi się niedawno, oznaczają, że teraz będziemy wałkować tylko jeden temat?
Pyta, czy jak umarła Babcia Helenka, to płakaliśmy. Czy wcześniej Babcia płakała, kiedy straciła męża.
– Tak, bardzo płakała. Wszyscy płakaliśmy.
– Why did he die?
– Był chory. I miał już sporo lat…
– And what did your babcia do?
Fruzia jest bardzo poważna. Widzę, że to ten moment, kiedy dociera do niej rzeczywistość.
Mnie natomiast przypomina się tamten dzień. Babcia była u nas, siedziała w moim pokoju, kiedy Mama wystukiwała numer do szpitala na czerwonej słuchawce telefonu stacjonarnego. Pamiętam kabel poskręcany w sprężynki, zupełnie jak Fruzi loki, kiedy nie rozczeszę jej włosów po umyciu. I Mamę, osuwającą się na ścianę w przedpokoju, podtrzymującą ciężar swojego ciała o szafkę na buty. Babcia wiedziała od razu.
– Było jej bardzo smutno, tęskniła za dziadkiem, ale była otoczona ludźmi, którzy ją kochali i to jej pomogło. Zawsze najważniejsze jest to, żeby być z bliskimi.
– I don’t want anyone to die – mówi ona smutno.
– Wiem, ja też nie, ale wszyscy kiedyś odejdziemy, zwierzaki też. To jest część naszego życia. I potem spotkamy się jako dusze, pamiętasz?
– Mhm… Mama… How old is Rudolf?
– Ma 11 lat. Przecież wiesz.
– Is he old?
Dobre pytanie.
– Jak na psa, to ma sporo lat, ale bardzo stary jeszcze nie jest.
– And he will die too?
Na szczęście już ziewa, więc głaszczę ją po głowie i spokojnie zasypia, zanim zdążę odpowiedzieć.
A jednak nie, nie tylko to będziemy wałkować. Następnego dnia pyta mnie o seks.
4.
– Love you lots – mówię do niej na dobranoc. Tak nam się przyjęło.
– Love you tiny bit – mówi ona.
– Ej, a ja cię kocham dużo – udaję oburzenie. – Mogłabyś mnie kochać 'lots’? Dużo? Albo chociaż trochę bardziej?
– No – stwierdza Ifi zdecydowanym głosem. – Tiny bit. You, Gagi, Fruzia and Gabka.
Śmiać mi się chce, bo wymyśliła sobie, że 'love you tiny bit’ to mega wyznanie.
Ale w sumie to JEST kosmos. Za nami naprawdę długa droga w tym kochaniu. Jej tiny bit to dużo więcej niż oczekiwaliśmy rok temu.
5.
Rozmawiamy z Mamuśką. Chwilami bardziej martwimy się o nią niż o niego.
– Zobacz, jak to odliczanie szybko nam idzie – mówię o naszym powrocie, żeby podnieść ją na duchu. – Mamuś, tylko ja was, kurwa, proszę, dożyjcie, co? I ciebie też mam tutaj na myśli. Dbaj o siebie.
Niekończąca się prośba, którą Mama Moja Najlepsza centralnie olewa.
– No tego akurat ci nie mogę obiecać, ale będziemy się starali.
– Mama, kurwa mać, nie ważcie się! Bo zamiast płakać, to ci skopię tyłek na pogrzebie!
– Jak ty się do matki odzywasz?!
Rechoczemy.
6.
Tłumaczę znaczenie słów 'south’ i 'north’ w grupie dla początkujących. Jedne z moich kursantów nie kuma, więc w ruch idzie język migowy, tradycyjna mapa świata wisząca na ścianie, wreszcie Google ze zdjęciem kompasu oraz słownik angielsko-arabski. Staram się jak mogę, grupa pomaga, nikt z nikogo nie drwi, bo kto nie był w takiej sytuacji, niech pierwszy rzuci kamieniem. Ale muszę się odwrócić do tablicy, żeby opanować drżenie i rżenie. Ramiona mi dygoczą, z oczu lecą łzy, kursant niewzruszony. Z blogim uśmiechem co chwilę pyta łamaną angielszczyzną:
– Is in England or not?
– Every-where – mówię na dwóch długich wdechach, zataczając ramionami szerokie koła. – Every … where…
Dawno się tak nie spłakałam. Wyszłam z zajęć naładowana nową energią.
7.
Mama zawsze wstawała pierwsza. Dla mnie to był środek nocy, a ona włączała sobie radio i w szlafroku krzątała się po kuchni. Robiła nam kanapki, herbatę, sobie kawę. Dopiero później ściągała nas z łóżek. Myśl, że mogłabym wstawać dobrowolnie przed wszystkimi, żeby tych wszystkich obsłużyć, była nie do udźwignięcia dla nastoletniego umysłu.
– Przecież mogę sobie kupić dróżdżówkę – powtarzałam.
Wstaję przed nimi. Ten moment wyjścia z ciepłej pościeli zawsze jest bolesny, ale jeśli zdążę wstać przed szarańczą, lubię ten półmrok naszej kuchni. Wypuszczam Rudolfa na trawkę, chwilę później (bo Rudolf sika w biegu) tylko lekko uchylam drzwi i patrzę jak sierściuch prawie gubi łapy w biegu do miski. Szykuję śniadanie, tuck boxy, lunch boxy, mleko dla Ifi. Mieszam owsiankę, kroję jabłko na drobne kawałeczki.
Medytacja na granicy nocy i dnia.
Dopiero jak się przejadę w kapciach po podłodze mokrej od Rudolfowej wody, uznam, że ten dzień, jak każdy inny, znów nie ma szansy być taki zen. Jedną ręką zdążę złapać się szafki, drugą odczyniam w powietrzu jakieś dziwne egzorcyzmy. Jednym kolanem jak w slow motion ballet show spokojnie ląduję na podłodze. Cud jogi albo wapnia w pastylkach, że jeszcze się nie połamałam.
– Kurrrrrwa – zaklnę siarczyście. – Ja ci kiedyś jaja poobrywam!
Na koniec umiera Simba, pies Rodziny Wielkich.
I puenta mi ucieka.
Zdjęcie: Marcin Wąż z Pixabay
DUUUUżo zdrowia dla Rodziców. Pozdrawiam cieplutko
Dziękuję! ❤️
Dzień dobry. Lata temu podczytywałam Twój blog. Umknął mi po awarii laptopa.
A teraz Was odnalazłam. Stardust zamknęła swój blog , a od niej trafiłam tutaj.
Tak się cieszę z wielkich zmian . Nie było jeszcze drugiej Gwiazdki u Was jak czytałam, a tu już druga Gwiazdka świeci i rozrabia od roku. Pozwól , że będę Was odwiedzać. Mam 59 lat , córkę i wnuczkę trzyletnią.
Cześć Beata, będzie mi bardzo miło jak z nami zostaniesz! U mnie częstotliwość pisania już nie taka, jak kiedyś, ale super, że nas pamiętasz; rzeczywiście, z tego pisania zrobiły się już lata… ❤️
Az mnie ciarki oblecialy i nie wiem, co napisac…. Sciskam bardzo bardzo mocno.
Ja też Was ściskam bardzo mocno!!❤️