– Gracie w dwóch drużynach, dziewczynki przeciwko chłopcom – powiedział. – Zasady są dwie. Pierwsza: przerzucacie wszystko co zląduje na waszej stronie boiska na drugą połowę. Druga: rzucamy, przekładamy, odbijamy, podajemy, ale NIE kopiemy.
Dziatwa ruszyła. Gdyby ktoś wstawił nas w sam środek tej gry i na podstawie obserwacji nakazał samodzielnie rozgryźć jej zasady, zapewne szybko doszlibyśmy do wniosku, że zasad to tu żadnych nie ma, a w tej imprezie chodzi tak naprawdę o robienie chaosu. Szaleńczego, bez szans na okiełznanie chaosu. Młode nie wiedziały, co robią, ale bawiły się świetnie, jak i zresztą sam trener.
– Dobra robota, niezłe kopnięcie! – rzucił do kogoś z uznaniem.
Po czym przypomniał sobie o własnych zasadach i natychmiast się poprawił:
– A tak w ogóle to pamiętajcie, że nie kopiemy!
Natychmiast poczuliśmy z nim pokrewieństwo dusz.
Dorośli też mogli się wykazać, bo i czemu mieliby piknikować w pełnym słońcu bez możliwości przepocenia strojów-mało-galowych (pamiętajcie, że dress code w Krainie Deszczu istnieje tylko w placówkach karmiących, a i to tylko w przypadku uniformów). Okazało się, że pomimo wiary Wendy w moje możliwości, na boso i w prostej sukience do kolan nie jestem w stanie wygrać biegu w kategorii Mamuśki. On z kolei nie był w stanie pobić chudego jak patyk zawodnika z Em-Oł-Di, który w dodatku „miał buty, z którymi nie miałem szans”. Zabawa zabawą, ale Tatusiowie walczyli o honor. A co niektórzy zapewne również o Boga i ojczyznę, co sugerowały ich ściągnięte usta i zmarszczone brwi. My byliśmy ponad to. Phi. Pełen luz. (Za cztery lata, kiedy Drugi będzie kończył Różową… Za cztery lata i za cztery kilogramy mniej to my wam pokażemy jak się wygrywa!)
A Fruzia się obraziła, bo ona też chciała biec z mamą i tatą. Po spektakularnym biegu familijnym na 1km nie dalej jak miesiąc temu, podczas którego Fruzia zaskoczyła nas duchem walki („mummy, daddy, run szybko, szybko!”) i nie wymiękła ani na moment, młodzież domaga się regularnych treningów z matką i ojcem, i potwornie irytuje ją, że nie zawsze nasz jogging pokrywa się z jej planami treningowymi. Oto plony sportowych zapędów Inżyniera.
A potem jeszcze Wendy zaczęła gadać. Inżynier często podkreśla, że uwielbia Wendy, ale ma z nią problem, bo on też czasem chciałby coś powiedzieć. Albo chciałby odebrać Fruzię szybko, ale Wendy rozmawia z innym rodzicem i wtedy to już w ogóle jest drama, bo ani wyjść się nie da, kiedy ona twierdzi, że ‚jeszcze minutkę i już jestem do twojej dyspozycji’, ani tym bardziej czekać do zamknięcia Różowej aż ta minutka upłynie, podczas gdy Fruzia biega po Różowej jak opętana, bo w końcu daddy przyszedł, więc autorytet szefowej pre-school tak jakby chwilowo przygasł. Ale tym razem nawet Inżynier słuchał jak zaczarowany, bo Wendy w kilku zdaniach oddała charakter naszej Fruzi, naszego czteroletniego już Skrzata. Dotarło do mnie wtedy po raz kolejny, jak wiele cudownie dobrych chwil przeżyła Fruzia właśnie dzięki temu, że trafiła do Różowej. Jak bardzo się rozwinęła, ile przyjaźni zawarła, o ile bogatsze jest to jej małe życie. Zostając z nią w domu rok czy dwa dłużej, nie byłabym w stanie zapewnić jej tego, czego nasza Fruzińska potrzebuje równie mocno, co naszej miłości – regularnej interakcji z innymi dziećmi.
– Fruzia nabrała pewności siebie, odkąd trafiła do nas ponad rok temu – zaczęła Wendy, trzymając Tasmankę za rękę. – Jest bardzo opiekuńcza, zainteresowana samopoczuciem innych, codziennie troszczy się o młodszych i o swoje ukochane lalki. Obecnie bardzo intensywnie pracuje nad swoimi pisarskimi umiejętnościami – nie rozstaje się z notesem i tworzy niekończące się listy, zapewne jak mama, która dużo pisze. Regularnie i ze szczegółami – Wendy mrugnęła w naszą stronę – opowiada nam o tym, co dzieje się w domu, o niegrzecznym psie Rudolfie i o tym strasznym poranku, kiedy tata pojechał do pracy i nie pomachał jej na do widzenia. Kiedy dorośnie, chce być weterynarką oraz kucharką.
Nic dziewnego, że chce być cooker. Sama oświadczyła niedawno w pre-school, że urosła dzięki brokułom, czekoladzie i naleśnikom taty. Oczywiście z czekoladą.
Wciąż mam ten widok przed oczami. Stały tak w środku dziecięcego kręgu w pełnym słońcu, Wendy z kartką w w jednej dłoni, z Fruzi małą łapką w drugiej; nasza Skrzatka z niepewną miną, jakby nie do końca była przekonana, czy to, co mówi Wendy to w sumie komplementy, czy raczej nie, skoro wszyscy w skupieniu słuchają. Siedzieliśmy tuż za dziećmi; mrużyłam oczy, jedną dłonią zasłaniając się od słońca, żebym lepiej mogła je widzieć. Od czasu do czasu patrzyliśmy z Inżynierem na siebie, a od stóp po głowy wypełnieni byliśmy dumą i wdzięcznością. Ona jest nasza, nasza, myślałam, machając gwałtownie rzęsami. Kochana. Idealna nawet w samym środku największej histerii, kiedy ona krzyczy, a ja mielę w ustach jakieś rodzinne przekleństwa. W chaotycznej codzienności nie myślę już o tym tak często, ale to uczucie tam jest, gdzieś w samym środku mnie, i wiem, że już nigdy mnie nie opuści. Ta niesamowita wdzięczność za to, co dostaliśmy, za to, co dzięki temu mamy.
Kiedy stanęli do grupowego zdjęcia w biretach i pamiątkowych naszyjnikach ze sznurka i drewna, fotograf poprosił ich o rzucenie czapkami w górę na trzy.
– One… – zaczął powoli.
W tym momencie Fruzia pieprznęła swój biret w trawę i tyle byłoby z Instagramowego rzutu.
Fruzia Fruzińska, kochani. Idealna w swej czteroletniej niepowtarzalności.
Zdjęcie: Pixabay