Między szóstą a siódmą obowiązkowo rozpoczyna ćwiczenia z pisania.
– Pomósz mi! – trajkocze boleśnie nad naszymi głowami.
– Mhmy… – odmrucza któreś z nas średnio logicznie.
– I need to write ‚dear Nora, I love you’, but I can’t! Pomósz mi!
Myślisz sobie wtedy ‚kurwa!’, a głośno mówisz:
– D jak dog… e jak Eryk…
A kiedy już ci się wydaje, że to koniec i teraz Fruzia pójdzie rysować kwiatki i serduszka na kartce dla Nory, ona oznajmia:
– Dziękuję, mama! And now, one card for Olivia… and Effie…
Poduszka na głowę.
Kurtyna.
Skończyła pięć lat, pisze i czyta. Nie żeby zaraz płynnie encyklopedie i Szekspira, raczej pojedyncze, proste zdania, do tego myli brzuszki w b i d, ale hej, dla mnie w jej wieku takie problemy raczej nie istniały, bo nikt nie pytał mnie, które jest które. Co czwartek zostawia torbę na książki w klasie, a Miss Teacher wymienia kolorowe czytanki na coraz to trudniejsze i ciekawsze. Zaczynali od historii obrazkowych bez słów, dziś łamią sobie języki na krótkich i długich samogłoskach, dwuznakach i tricky words. Wieczorem pędzi po torbę, układa czytanki na pościeli i składa dźwięki w słowa. Z ich szkolnej serii o Kipperze i jego rodzinie najbardziej ukochała Floppy’ego. Floppy wygląda jak golden retriever, a zachowuje się jak… no, jak nasz Rudolf. Pewnie dlatego kiedy widzi F, od razu wrzeszczy Floppy! Zna jego przygody na pamięć.
Poprawia mnie natychmiast, jeśli tylko wychwyci jakąś nieprawidłowość.
– It’s not my, it’s mmm – mądrzy się.
– Oczywiście, masz rację, mmm.
Dzięki niej wiem, jak poprowadziłabym zajęcia z fonetyki, gdyby przyszło mi kiedyś wrócić na uczelnię. Jak się rozkojarzy, to patrzy na obrazek albo w sufit i zgaduje. Albo opowiada banialuki po to tylko, żeby mnie rozśmieszyć.
– R-a-t – głoskuje. – Mat!
– Fruziu, ogarnij się. Zaczęłaś od r. Jakim cudem wyszło ci mat?
– Wrrr! – ryczy jak lew i już widzę chochlika w jej oczach. Zwykle docieramy do końca lektury, ale czasem to ja zarządzam odwrót.
– Dość, teraz to ja ci poczytam.
Mają swój językowy kod, którego uczymy się razem z nią, kiedy pisze.
– A for apple … – dyktuję.
– A? What does it look like? – pyta ona.
– A circle and a flick – tłumaczę w jej języku.
– Ah, yes, a for apple! – wykrzykuje Fruzia i wraca do pisania.
C to dźwiękowo ‚k’ for cat, a K to ‚kicking k’. Logiczne, prawda? R ryczy jak lew, nawet w największym szale twórczym Fruzia nie pominie tego fragmentu.
– Wrrr! – marszczy brwi i nos i dopisuje właściwą literkę.
Jej karty pracy doprowadzają mnie do tłumionego rozbawienia, czasem rozczulenia i dumy, ją – bywa że do szału.
– I can’t do this! – wrzeszczy na wkurzające litery, które nie chcą współpracować.
Czasem kropkujemy jej właściwy kształt, a czasem prowadzimy długopis razem, dłoń w dłoń. Najczęściej jednak Fruzia krzyczy, że ona sama, sama, SAMA! I wściekła na całą lingwistykę tego świata wraca do pracy. Nie trzeba jej zaganiać do ćwiczeń, bo od rana bawi się w szkołę, a po południu tworzy listy zakupów.
– Ą? What’s ą? – patrzy na mnie podejrzliwie.
– To taka polska literka, jak w mące.
– Flour? That’s funny! – chichra mi się w twarz.
Nic tylko boki zrywać.
Skrupulatnie zbieram jej karty pracy, tak jak Mamuśka zebrała kilka naszych, moich i Wielkiego Brata, zeszytów z pierwszych klas szkoły podstawowej. Przeglądałam je niedawno przy okazji odgracania Piątej Chatki na przybycie Pysiaka. Siedziałam w epicentrum burdelu na okoliczność sprzątania Schowka Na Wszystko i płakałam. Bynajmniej nie ze wzruszenia. To znaczy najpierw to i owszem, ciepło mi się na sercu zrobiło, kiedy znalazłam swój absolutnie pierwszy zeszyt w trzy linie do języka polskiego, o, ten tutaj…
… bo doskonale pamiętam te literowe wycinanki z zeszytu ćwiczeń, zupełnie jakby to było wczoraj…
Ale płakałam z innego powodu, a konkretnie z powodu opowiadania o tym, jak spędziłam ferie w drugiej klasie. No sami popatrzcie…
Pisownia oryginalna: Ja byłam przez ferie u cioci w Lipnie i u babci w Raciążku. Czytałam książkę pt: „Puc, Bursztyn i goście”. Pomagałam babci sprzątać bo mój cioteczny brat Paweł co miał rok zawsze bałaganił. Mój starszy brat Krzysztof zrobił mi chóśtawkę z deski i sznurków i mogłam się bujać. A u cioci siedziałam i czytałam książkę i jeszcze grałam na grze. Także oglądałam telewizję i różne programy dla dzieci.
Powiedzcie proszę, ale tak szczerze i bez podlizywania – czy wciąż mam tak dobry styl? Czy nie tracę przypadkiem formy?
Fruzia zdecydowanie nic nie traci, a jedynie trąca na swej drodze opieszałych literatów i mdłych poetów, zostawiając ich na pastwę swego nieogarnięcia. I nie to, że jeszcze chwila, a… To się dzieje już, teraz.


Podpisy pod obrazkami są oczywiście moje; chciałam oszczędzić Miss Teacher rozterek z serii co autor miał na myśli, a jednocześnie ocalić rozwiązanie zagadki dla przyszłej Fruzi. Lista zakupów jest jednak jej, w całości. To znaczy – mama dyktuje, Fruzia pisze. A do tego – pierś do przodu – w dwóch językach, z wyraźną przewagą języka ojców.

Spieszę jednak z wyjaśnieniem, że powyższa lista tworzona była w celach marketingowych, a więc brak na niej dwóch pozycji, które zwykle rozpoczynają każdą naszą listę zakupów. Brakuje pifka i czekolady. Ale musicie uwierzyć mi na słowo, że Fruzia pisze je z zamkniętymi oczami.