Przełykam więc gorzką gulę w gardle i dzień przed odlotem zagajam:
– Fruziu, a wiesz, że będziemy jutro na lotnisku?
– Aha.
Zajęta jest.
– I tam zawsze jest bardzo dużo ludzi.
– Aha.
Kucam. Bardzo staram się nadać swemu głosowi neutralne brzmienie.
– Więc ja cię będę bardzo pilnować, żebyśmy się nie zgubiły, ok?
– Ok – Fruzia w końcu na mnie patrzy.
– Będę cię trzymać za rękę, ale ty też musisz się postarać – będziesz trzymała się blisko mnie, żadnego uciekania, ok?
Kiedyś, właśnie na lotnisku, schowała się za półkę z książkami w WH Smith. Byliśmy w trójkę, nie spuszczaliśmy jej z oka, ale udało jej się niepostrzeżenie wejść za jeden regał, a wyjść zza drugiego. Trwało to najwyżej kilka sekund, ale serce zdążyło przyspieszyć, kiedy nie zareagowała na nasze przywołanie.
– Ok, mummy. Why?
Boszeeee. Moja wyobraźnia galopuje z obrazami, których bardzo nie chcę oglądać.
– Bo możemy się zgubić.
Fruzia wciąż patrzy na mnie wyczekująco.
– Nie zgubimy się, bo będę cię pilnować, ale gdyby kiedyś tak się zdarzyło, że nie będziesz widziała mamy albo taty, to najpierw krzyknij głośno ‚mummy! daddy!’, a potem – wiesz, co trzeba zrobić? Trzeba podejść do kogoś dorosłego i powiedzieć…
Galop. Galop. Cwał. Prędkość światła. Wizja goni wizję. Zatłoczone supermarkety, wesołe miasteczka, plaże. I lotniska. I ten dorosły… (naprawdę nie chcę o tym myśleć, ale już nie ma odwrotu)… oby zawsze to była właściwa osoba. Oddychaj spokojnie. Oddychaj.
– I’m Fruzia Fruzińska. I lost my mummy.
Patrzę na nią zdumiona. Mam gęsią skórkę na całym ciele. Jestem pewna, że to robota Różowej, dużo się tam dzieje – wizyty policjantów, rozmowy o bezpieczeństwie, nauka przechodzenia przez ulicę. I’m Fruzia Fruzińska, I lost my mummy, dźwięczy mi w głowie. Ale na głos mówię tylko to, co zawsze:
– Właśnie tak trzeba powiedzieć, jesteś bardzo mądrą dziewczynką.
Pocieszam się, że ta wiedza to jak ubezpieczenie na życie.
(…)
(Ale co ja Wam tutaj w ten słoneczny dzień o horrorach rodzicielstwa! Silly me!)