Jest zodiakalną lwicą, królową dżungli. A przynajmniej na taką się kreuje – czarujący uśmiech, uwodzicielskie spojrzenia spod na wpół przymrużonych powiek i lekko opuszczonej głowy. Przyznaję, jest w tym dobra, uwodzi szybko i skutecznie. Jej największa konkurencja w postaci wodniczej starszej siostry, królowej wolności i dramatu, czasem wyprowadza ją z równowagi. Wpada wtedy w zaborczy szał, miota nią zazdrość i najzwyklejszy wkurw, skrzeczy, piszczy, a z oczu lecą ognie. Starsza przyjmuje wtedy ton poirytowanego reżysera sztuki, w której aktorzy zachowują się irracjonalnie*, wobec czego należy przywołać ich do porządku. Najlepiej zdejmując ich ze sceny kategorycznym i równie stanowczym ‚get out!’ Patrzymy wtedy na siebie na wpół rozbawieni, na wpół przerażeni.
– Yyyy… Czy możesz mi przypomnieć, co dokładnie przeszkadzało nam w naszym życiu sprzed dzieci? – żartujemy znad kawy.
A jednocześnie wciąż kopiuje starszą w każdym detalu. Nie bacząc na różnicę wieku i wzrostu, Pyśka domaga się równości we wszystkim – taki sam kubek, herbata, dostęp do Fruzi pokoju, zabawy lego, jej książki, jej ubrania… mogłabym tak wyliczać bez końca. Pędzi za Fruzią, kiedy ta bawi się na boisku z przyjaciółmi. Wkłada na głowę czapkę, jeśli i starsza przykryła loki. Chce kitkę, kiedy Fruzia też taką ma, i rozpuszczone włosy, kiedy siostra wciela się w postać rusałki nad brzegiem jeziora. Urocza jest w tym wszystkim, to prawda, i równie zdeterminowana. Kiedy wracamy z porannego szkolnego biegu przez płotki, Pyśka niemal w locie ściąga buty, zostawia je gdzie popadnie, po czym na złamanie karku pędzi sprawdzić, czy Fruzia przypadkiem nie zostawiła otwartych drzwi do swojego królestwa. Jeśli tak… och, zakazany owocu lego, jak ty smakujesz, zanim ktoś się zorientuje! Najczęściej jednak musi obejść się smakiem, w zamian targając po chacie porzucone sprzęty Fruzi, Big Baby i jej podobnych. Nie rozpacza zbyt długo, są bowiem ważniejsze sprawy do ogarnięcia. Skrupulatnie korzysta z przydzielonego jej czasu tylko z mamą, tylko z tatą bądź z obojgiem tylko dla niej. Chce być noszona, łaskotana, zabawiana. Kiedy pogrążamy się z Inżynierem w rozmowie, wszystkimi dostępnymi jej środkami walczy o naszą uwagę – wdrapuje się na kolana, klepie po nogach, wyciąga w górę ramiona, obejmuje twarz wybranego delikwenta dłońmi i obraca jego głowę w swoją stronę, a kiedy nic nie pomaga, po prostu krzyczy. Kiedy nabroi i jedno z nas przypomina jej, że oj, nie woooolnooooo, pędzi do drugiego po pocieszenie.
A lubi broić, oj jak lubi! To chyba nie jest kwestia buntu dwulatka, a jej osobistego charakteru. Codziennie sprawdza, gdzie jest granica, za którą jest już tylko rakieta w kosmos. Notorycznie wyłącza pracującą zmywarkę i pralkę. Zostawia na ścianach autoportrety. Próbuje podłączać sprzęty do kontaktu. Przewraca suszarkę z praniem. Zeskrobuje fragmenty tapety ze ściany. Ciągnie za firanki. Wspina się i wczołguje tam, gdzie nie powinna i co grozi uszczerbkiem na zdrowiu (psychicznym u rodziców). Kiedy widzi kiwający się na boki palec wskazujący jednego z nas, na oślep przyciska, dociska, ciągnie, szarpie, dorysowuje… byle jeszcze troszeczkę, jeszcze ciupi ciupi więcej zbroić… Albo udaje niewiniątko tym swoim ‚o-o! ja tylko próbuje posprzątać ten bałagan!’ Nic dziwnego, że na pierwszy wypadek nie czekaliśmy długo. Kilka dni temu zaryła buzią o niską szafkę w łazience, rozcinając sobie wargę od wewnątrz i zewnątrz. Krew zalała jej pół piżamy, a nam na moment stanęły serca, bo oboje pomyśleliśmy to samo, patrząc na to, co zaczęło wypływać z jej buzi wraz z krwią – ”poszarpała język!”
A to był miąższ papryki, który mieliła w buzi tuż przed upadkiem.
Skończyło się na bólu, strachu i trzech plastrach, które bez pardonu zerwała w ciągu godziny z brody. Wyglądała jak bokser po nieudanej walce.
Nie jest gadułą, ale powoli rusza z językiem ojców. Jesteśmy pod wrażeniem jej zdolności adaptacyjnych. Po niemal dwóch latach życia w angielskojęzycznym środowisku i zaledwie czterech miesiącach z nami, Pyśka zaczyna artykułować swoje pierwsze polskie słowa! Czasem to tylko półsłówka, ale chęci i zapału jej nie brakuje. Trzeba też być uważnym słuchaczem, aby rozróżnić „Gabka” od „kapka” (Rudolf / kaptur), ale już ”ka” to przecież wyraźna, polska kawka, „bebe” to naturalnie bejbi, a „bibi” to… ona sama. Jasno i czytelnie, prawda? „Mama” to, zupełnie jak w przypadku dwuletniej Fruzi, nadal słowo-klucz otwierające wszystkie drzwi. Jednak najcudowniej komunikuje się za pomocą języka migowego oraz dźwiękonaśladownictwa. Dokładnie wie, kiedy czas na zmianę pieluchy, klepiąc się spektakularnie po wypiętym w naszą stronę małym tyłku. Kiedyś pogubiliśmy kapcie ze śmiechu, kiedy poinformowała nas, że chce jej się pić, najpierw łapiąc z nami kontakt wzrokowy, a następnie głośno gulgocząc, zupełnie jakby przełykała wodę! Do dzisiaj to jej sposób na komunikat, że natychmiast trzeba uzupełnić poziom płynu w butelce.
Jest bardzo sprawna jak na te swoje dwa lata i niczego się nie boi. Zafascynowana widokiem z balkonu w szkole gimnastyki starszej siostry, zainspirowała nas do przyłączenia jej do toddlerowej grupy gimnastycznej. To zajęcia z trenerem przy współuczesnictwie rodziców i z zachowaniem covidowych zasad bezpieczeństwa, a więc żel do rąk przy każdej zmianie stacji i przynajmniej metrowy dystans od innych uczestników, z czego Pyśce podoba się jedynie żel, a najlepiej do ona weszłaby na te wszystkie przyrządy sama, sama, SA-MA! No dajcież, matko i ojcze, wejść mi na tych drabinkach pod sam sufit! Jest najmłodsza w grupie, ale odwagą i pomysłowością przebija niejednego. Rozśmiesza trenerki, które twierdzą, że one też nie są jej do niczego potrzebne.
Wystarczy raz zrobić coś, co przypadnie jej do gustu, żeby uznała to za obowiązujący rytuał. – Nakarmisz Rudolfa? Od dziś będzie robić to codziennie, głośno domagając się swoich praw, bo przecież to ona OD ZAWSZE go karmi. – Damy Rudemu patyki do podgryzania? Jasne, przy każdym spacerze będziemy teraz znosić chrust pod pysk sierściucha. – Chcesz przyjść do nas do łóżka? To właśnie dlatego od dnia numer jeden z Pyśką nad ranem nasze łóżko pełne jest splątanych kończyn. To zwykle Fruźka rozpoczyna tę wędrówkę dusz, drepcząc do nas przez labirynt schowków na szczotki. Ma swoje ulubione miejsce przy ściance działowej. Daje mi sennego buziaka, zawija w naszą dziewczyńską king size kołdrę i zasypia. Pysiak dołącza po szóstej, lokując zasmoczkowaną buzię na poduszce pomiędzy mną a Inżynierem. Czasem jeszcze zaśnie na chwilę, częściej każe się złapać za rękę albo głaskać po włoskach, wtulając w szyję i mrucząc jak kot. Albo lwiątko. Już skumała, że to jeszcze nie czas na zabawę, że dopiero zbieramy siły przed włączeniem porannego autopilota. Dopiero przed siódmą, kiedy wyczuwa, że już nie śpię, zaczyna grandzić. Budzi wtedy tatę, szarpiąc jego kołdrę albo zwyczajnie zaglądając mu pod powieki i zaśmiewając się do rozpuku. Kiedy dołącza Fruzia i Rudy (kolejność przypadkowa), wiemy już, że lawina ruszyła, odwrotu nie ma. Czas na łaskotki.
Przez pewien czas trudno nam było ją wyczuć. Polubiła nas, ale czy wystarczająco mocno, żeby mieć nadzieję na więcej? Więź nie rodzi się wraz z decyzją o pokochaniu akurat tego dziecka, to drążenie skały kroplą wody godzina po godzinie, czynność po czynności, dotyk za dotykiem. Ale złapaliśmy tę cienką nitkę, która każdego dnia robi się mocniejsza i nie puściliśmy nawet na chwilę. Doszliśmy do momentu, w którym nie mamy obaw, że się zerwie.
Kiedy teraz rozmawiamy o tych pierwszach dniach i tygodniach z naszą lwiczką, przecieramy oczy ze zdumienia. Maleńka Fruzia rozczuliła i rozmiękczyła nas swoim pojawieniem się w Piątej Chatce. Pyśka szturmem wpakowała się do rodziny i bez specjalnych rozterek, ignorując te nasze dylematy z serii ‚czy już nas kocha?’, po prostu umościła się wygodnie i czupurnie zaczęła domagać swoich praw.
Nasze lwiątko. Bez wątpienia jedyne takie w rodzinie. ❤️
* Zupełnie jakby ona sama była uosobieniem racjonalnego myślenia!
Zdjęcie: Ian Linsday z Pixabay