Jako dziecko, takie troszkę starsze, kumate dziecko, płakałam przy dłuższych rozstaniach z Mamuśką. Rodzice od czasu do czasu wyjeżdżali na wakacje sami, my wtedy wraz z kuzynostwem robiliśmy najazd na dom dziadków, gdzie świetnie się wszyscy bawiliśmy, ale ja musiałam najpierw przeżyć rozstanie. Pomimo świadomości, że czternaście nocy to tak naprawdę mgnienie oka, przebywanie z dala od Mamy wywoływało u mnie dramatyczne poczucie, że coś się kończy, że to koniec świata, apokalipsa i chyba za chwilę pogrążę się w rozpaczy, z której nie podniosę się przynajmniej przez dwanaście dni.
(Trochę mi przeszlo, kiedy weszłam w okres późnonastoletni i wolna chata nie wydawała się aż taką krzywdą.)
Straszną byłam płaczką, no straszną, ale w pewnym momencie uznałam, że już się ogarnęłam, jestem silna, dorosła i nigdy więcej nie będę musiała skrywać potoków łez za firankami włosów. Wtedy właśnie w naszym życiu pojawił się Rudolf. Rok później płakałam rzęsiście, zostawiając go na wakacje u Drugich Rodziców. No serio, przy trzeciej chusteczce higienicznej pomyślałam dość trzeźwo, że chyba coś jest ze mna nie tak, bo to chyba nie jest normalne. Rudolf od zawsze kochał Drugich, ich dużą działkę oraz jego psią kumpelkę, więc mówiąc szczerze – nawet nie zdążył zauważyć naszej nieobecności, za to ja poważnie zastanawiałam się, czy nie uszkadzamy jego poczucia własnej wartości takim rozstaniem…. (I know!)
– Myślisz, że jestem nienormalna? – pytałam Inżyniera, ocierając łzy.
Zapewniał, że nie, że po prostu bardzo kocham Rudego, ale nawet dziś nie ufam tej odpowiedzi.
Pierwsze rozstania z dzieckiem są oczywiście zupełnie inną kategorią. To taka kategoria, w której nikt się z ciebie nie śmieje (nawet starszy brat!), za to wszyscy czule poklepują po plecach, kiwają głowami i mówią, że rozumieją, bo sami tam byli. Albo przynajmniej, że rozumieją. Płacz przy rozstaniu z dzieckiem jest społecznie akceptowalny, nawet jeśli wychodzi daleko poza to pierwsze, tuż po macierzyńskim. A kiedy jeszcze płaczesz nie tylko ty, ale i dziecko… Umówmy się – wtedy jest pozamiatane. Jesteś rodzicem roku. A raczej Rodzicami Roku, kiedy dziecko płacze za tobą i za tym drugim. PO RÓWNO.
Zaczęło się dwa dni przed naszym długo wyczekiwanym wylotem do Polski.
– I’m gonna miss daddy – powiedziała znienacka Fruzia.
Pogłaskałam ją po głowie.
– Wiem, ja też będę tęsknić za nim i za Ifi. Ale tyle będzie się działo, że czas zleci nam bardzo, bardzo szybko.
Następnego dnia Fruzia rozpłakała się równie nagle, w środku jakiegoś zdania.
– Mummy, I don’t think I wanna gooooo…. I mean, I wanna gooo, but I’ll miss daddy!
Poczułam niebezpieczną trzesawkę w okolicach mostka. Niewiele mi trzeba, żeby jej łzy zamieniły się w moje.
– Kiciu, wiem, wiem, ale pamiętasz, że jak przylecimy, to potem będzie zamiana? Polecisz jeszcze raz z tatą i będziesz go miała tylko dla siebie! – próbowałam uspokajać.
Fruzia płakała już na całego.
– I know, but then I will miss you!
– A pamiętasz, że rok temu polecieliście na cały tydzień sami i świetnie się bawiłaś? – przypomniałam.
– Yes, but then I was brave, and now I’m not – wyznała Tasmanka szczerze.
W przeciwieństwie do mnie. Ja wcale nie byłam wtedy brave, płakałam po kątach i w ramię Inżyniera, kiedy Fruźka nie widziała. Czy to się leczy?
Na lotnisku machała dzielnie jemu oraz Ifce, a małe łzy spływały po białych policzkach.
– That’s ok, mummy, I’m fine – zapewniła tuż po przekroczeniu barierki oddzielającej nas od kontroli bagażu.
Przyleciałyśmy we wtorek wieczorem. Powitanie było iście hollywoodzkie – stałyśmy przed terminalem z walizkami, kiedy zobaczyłyśmy ich nadchodzących od strony parkingu.
– Daddy! – wrzasnęła Fruzia.
– Mummy! – wrzasnęła Ifi.
Po czym każda ruszyła biegiem z rozpostartymi ramionami w kierunku stęsknionego rodzica.
Ifi jeszcze nie kuma. Czternaście nocy to dla niej tylko słowa. Co rano pytała Inżyniera, gdzie jest mama i Fruzia, ale uspokojona, że niedługo wracamy, korzystała z obecności taty tylko dla niej. Obiecałyśmy jej w prezencie jej pierwsze, prawdziwe lego (nie żadne lego duplo, phi!), więc w dniu naszego powrotu cierpliwie tłumaczyła Niani, że wracają „mummy, Fruzia and lego!” Teraz pyta mnie o tatę, a ja tłumaczę, że niebawem będziemy już razem, a w grudniu polecimy do dziadków wszyscy. Całą czwórką.
– Yes, mummy, Gagi, Fruzia and Ipi! – mówi z dumą.
W nocy z piątku na sobotę Fruźka ruszyła z Inżynierem. Wieczorem wyznała z podejrzanie smutną nutą w głosie:
– I love it best when all my people are close…
Och, kochanie…
– Ja mam tak samo – ucałowałam ją w czubek głowy. – A teraz się prześpij, bo czeka was długa podróż.
Obudziłam ją chwilę po północy i podałam ubranie. Starałam się zachować pogodny ton, ale Fruzia w ogóle mnie nie słuchała. Włożyła ciuszki, a potem przywarła do mojej nogi i rozpłakała się rzewnie.
– Mu… mmy… I’…ll … miss… you… – chlipała.
Chciała jechać, bardzo czekała na kolejną część wakacji z tatą. Ale żal, że znów musi się rozstać, był silniejszy od ekscytacji. Stała przy samochodzie, płacząc.
– You’ re… my … best … – próbowała mówić między kolejnymi wybuchami szlochu, machając do mnie małą łapką – buddy… in… the… whole… wide… world…
Jak bardzo czułam to samo, co ona! Wiedziałam, że za chwilę będzie szczęśliwa. Jest. Przeżyła rozstanie, dobrze się bawi. A potem wróci, a ja pobiegnę do niej, jak kilka dni temu biegłam do Ifi. W takich chwilach czuję zawsze, że dotykam absolutu.
Like mother, like daughter.
Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Zdjęcie: Jan Vasek z Pixabay