Tyle już widziałam, tyle słyszałam, w końcu – tyle doświadczyliśmy na własnej skórze, że powinnam mieć pewność w tej materii. Powinnam zaakceptować, przyjąć do wiadomości, rozgrzeszyć siebie i nas, podczas gdy ja wbrew tej wiedzy wciąż się dziwię, kiedy okazuje się, że jednak nie, nie ma ludzi, którzy zbroję cierpliwości mają na stałe stopioną ze skórą, zaś aureolę udaje im się upchnąć pod kapturem każdego bladego świtu, żeby zawistnicy nie amputowali któregoś poranka wraz z anielskimi lokami. Choć jeśli naprawdę mam być szczera, to znam jedną taką osobę, która tkwiąc w pełnej nieświadomości moich obserwacji każe mi kwestionować prawdy objawione, której nigdy nie widziałam w afekcie, w poddenerwowaniu najlżejszym, która zawsze ma dla innych dobre słowo, a dla siebie na co dzień dwójkę małych dzieci. Przepracowałyśmy razem trzy lata, dzień za dniem, godzina za godziną, w czasie których obrzucano nas jedzeniem, szarpano nam struny nerwowych połączeń, wrzeszczano nam do ucha na kilkanaście głosów, a jej w żadnej z tych dantejskich scen powieka nie drgnęła. Fenomen na skalę globalną. A przynajmniej szczerze chciałabym, aby tak było.
Rodzicielstwo zmusza do mierzenia się z własnymi słabościami. Żadna praca, nawet ta z piętnastoma kopiami Fruzi na pokładzie, żadna podróż, życiowa mina ani nawet emigracja stojąca w tym rankingu bardzo wysoko, nie zmusiła mnie do przyjrzenia się sobie samej tak bardzo jak właśnie macierzyństwo. Jakże arogancka byłam kiedyś ze swoim przeświadczeniem tłoczonym przez czas, kulturę i pokolenie, że wszystko się da i wszystko można, jeśli się tylko odpowiednio mocno chce. Nawet dziecko można wychować tak jak sobie człowiek umyślił dwadzieścia pięć lat temu, wściekając się na własnych rodziców za obcięte kieszonkowe. Przyglądanie się sobie teraz, po wejściu w ich rolę, bywa boleśnie nieprzyjemne. Nigdy wcześniej nie myślałam o sobie tak dobrze i tak źle jednocześnie. Nie posądzałam siebie o mordercze instynkty, nie uważałam, że wyjście z pokoju to czasem naprawdę najlepsze rozwiązanie dla dobra wszystkich, nie wierzyłam, że czasem „tylko” to, co budowałam w sobie przez prawie cztery dekady jest w stanie ochronić mnie przed wyskoczeniem przez okno. Nigdy wcześniej nie troszczyłam się o nikogo całą sobą tak bardzo, jak troszczę się o nią. Bez wytchnienia, bez jednej sekundy wolnej od tej troski. To przy niej dociera do mnie skala własnego egoizmu, a jednocześnie to ona redukuje tę moją miłość własną do niebezpiecznego wręcz minimum. Wyciąga ze mnie wszystko to, co najlepsze i to, co najgorsze, jest moim lustrem, w którym przeglądam się zdecydowanie zbyt często i geny tak naprawdę niewiele tu zmieniają. Patrzę na nią i widzę nasze błędy, posypuję głowę popiołem, poprawiam tu, wyłazi tam. Ale widzę też sukcesy. Udaje się na tym polu, a zakwita na dwóch innych. Prostuję wtedy plecy, oddycham jakby pełniej, dłużej patrzę sobie w oczy. Każdego dnia wybieram pomiędzy tym, co bym chciała, co mogę, a co naprawdę powinnam. Negocjuję z nią i samą sobą. Szukam równowagi w sobie, aby pomóc jej odnaleźć własną. Akceptuję niedoskonałości, ale szlifuję podstawy, żeby wzmocnić fundamenty. I pielęgnuję w niej to, co najlepsze. Oboje to robimy.
Kiedy Ojczulo leżał szpitalu, przez pierwsze dwa tygodnie Fruzia nie była wpuszczana na oddział. Zostawaliśmy z nią na korytarzu na zmianę, to był jej czas na oglądanie bajek na telefonie, które dziecko nie byłoby szczęśliwe? W trzecim tygodniu Fruzia zobaczyła Dziadka na szpitalnym łóżku, kiedy wędrowała do łazienki. Przypatrywała mu się z zainteresowaniem, pomachała do niego cała szczęśliwa. Codziennie dopytywała, kiedy Dziadek wróci do domu. W czwartym tygodniu Tata został przeniesiony na zwykłą salę zwyczajnej opieki szpitalnej. To był dzień cudów i ostrożnego świętowania.
– Chcesz zobaczyć się z Dziadkiem? – zapytałam.
Bez specjalnej zachęty wrzuciła telefon do mojej torby i ruszyła na spotkanie. Tak zwyczajnie, jakby szła do niego z pytaniem, czy obejrzy z nią Peppę.
Patrzyłyśmy z Mamą jak twarze tych dwojga rozpromieniają się na swój widok. Zmarszczone czoło Ojczula wygładziło się, oczy zaczęły nabierać blasku, ramiona odruchowo ruszyły w jej stronę. Fruzia podeszła do Dziadka i z uśmiechem dotknęła jego ręki. On głaskał ją palcami opuchniętej dłoni, ona spokojnie mu na to pozwalała. Tyle w tym było bezgłośnej, obopólnej czułości, że nie śmiałyśmy nic mówić. Przez chwilę trwaliśmy w ciszy.
– Cześć, Dziadzia – powiedziała w końcu.
Wychowywanie to trochę taka podróż bez mapy i nawigacji. Teoretycznie wiemy, dokąd chcemy dotrzeć, ale nie bardzo wiadomo, którą drogą podążać. Pamiętam doskonale, o czym pomyślałam, patrząc wtedy na Fruzię i Ojczula. Że to właśnie jest nasz kompas, bo jeśli nie zboczymy z tego kierunku, to będzie znaczyło, że mamy szansę dotrzeć do celu.
Zdjęcie: Gerd Altmann z Pixabay