Całe miesiące temu Lady Makbet nominowała mnie do oldschoolowej, blogowej zabawy, polegającej na wyspowiadaniu się z 13 rzeczy, których jeszcze o mnie nie wiecie, a następnie klepnięciu kolejnych blogerów do uczynienia tego samego. Jak zwykle przy takich zabawach nagięłam nieco temat do tego, co sobie po drodze wymyśliłam, a wymyśliłam tak, że chyba nie skończę do lipca, a Wy zaśniecie po pierwszej historii, ale wiadomo, z blogerami się nie dyskutuje, blogerów się głaszcze po głowie. Nie będzie więc o obgryzaniu paznokci, ani o zgrzytaniu zębami przez sen, bo wiem, że to już wiecie. Będzie 13 historii z życia wziętych, o których tutaj jeszcze nie czytaliście, a przynajmniej nie w całości, albo czytaliście, ale na starych śmieciach.
Trzymajcie się, lecimy.
1. To było w trzeciej lub czwartej klasie podstawówki. Na WF-ie intensywnie ćwiczyliśmy lambadę, a że do tańca zawsze mnie ciągnęło, a i dryg do wywijasów mam nienajgorszy, przy najbliższej nadarzającej się okazji postanowiłam potrenować z kolegą na parkiecie. Okazją był bal karnawałowy lub szkolna dyskoteka, nie pamiętam dokładnie, które z nich, pamiętam za to ze szczegółami klasę, w której tańcowaliśmy. Ławki i stoliki poustawiane były pod ścianami, a do naszej dyspozycji był środek bardzo ubogiej, prowizorycznej sali balowej. W tamtym przedziale wiekowym do dyspozycji dziewczyn było dwóch (DWÓCH) kolegów, którzy bez głupich chichotów grzecznie potrafili porwać dziewczyny do tańca. Jednym z nich był Krzysiek, z którym w pewnym momencie zaczęłam wywijać taką lambadę, że poczułam się jak na planie jakiegoś teledysku. Spódnica mi wirowała, Krzysiek zgrabnie inicjował obroty w lewo, w prawo, przechył przez ramię do tyłu… I właśnie w trakcie takiego przechyłu runęłam z Krzyśkiem na podłogę.
I to nawet nie o to chodzi, że on spadł na mnie, i że hi hi hi, ha ha ha w klasie, albo że mi majtki było widać przez chwilę spod rajstop, kiedy spódnicę miałam na wysokości brody. O nie, rówieśnicy byli litościwi, prawdopodobnie dlatego, że sami byli zajęci swoją własną wersją lambady. Problem w tym, że upadając, mocno uderzyłam głową o podłogę. Finał był taki, że przez kilka minut musiałam siedzieć obok zaniepokojonej wychowawczyni, która wciąż dopytywała, czy dobrze się czuję.
Nie, nie czułam się dobrze. Nie czułam się dobrze, bo lambada leciała dalej, a ja nie mogłam tańczyć!
2. Musiałam mieć wtedy 11, może 12 lat. Wczasowaliśmy z rodzicami i całą bandą ich znajomych na włoskim kempingu. Któregoś wczesnego wieczoru siedzieliśmy z Wielkim Bratem i naszym kolegą nad basenem. Chłopaki grali w stołowy football, ja stałam obok i tylko się przyglądałam. Dołączył też do nas włoski chłopak, mniej więcej w moim wieku, a więc trochę młodszy od „moich” chłopaków. Cała trójka zaczęła grać razem i wszystko było pięknie do momentu, kiedy między chłopakami wywiązała się polsko-włoska sprzeczka. Włoch wymachiwał ramionami, wyraźnie odgrażał się przeciwnikom, krzyczał jak opętany, ale w pewnej chwili musiał uznać, że z dwoma starszymi raczej nie da sobie rady, więc… ni stąd ni zowąd z całej siły uderzył mnie pięścią w brzuch! Aż się zwinęłam w pół i upadłam na basenowe płytki. Gwałtownie próbowała złapać powietrze, ale z mojego wnętrza wydobywał się tylko głuchy świst. Pamiętam, że pomyślałam wtedy, że chyba zaraz umrę. Po chwili oczywiście odzyskałam oddech, ale wciąż byłam przerażona. Wielki Brat puścił się za uciekającym Włochem w pogoń, ale młody, napędzany zapewne strachem, zdążył mu uciec. Chłopaki zaprowadzili mnie szlochającą do rodziców, którzy oczywiście postanowili odszukać gówniarza. Udało się następnego poranka. Młody miał śmierć w oczach, kiedy Ojciec Dyrektor podszedł ze mną do jego rodziców, ale ci zdecydowanie woleli nie rozumieć, o co w zasadzie nam chodzi.
Żałuję, że mu wtedy nie oddałam.
3. Kiedy wspominam liceum, przed oczami mam głównie dworce autobusowe, przystanki i zatłoczone autobusy miejskie. Tak zatłoczone w godzinach szczytu, że czasem ja jechałam w autobusie, a mój plecach poza nim, przytrzaśnięty drzwiami. Na przystankach grasowały też zorganizowane grupy złodziejskie, które pewnego pięknego dnia dopadły i mnie. W szatni przed WF-em zorientowałam się, że w plecaku brakuje mi portfela, w którym miałam nie tylko dokumenty, ale też kieszonkowe odłożone na nową kieckę… Był dramat, bo bilet biletem, najwyżej wrócę na stopa (patrz: punkt 4), ale ta kiecka! Rodzice nie byli szczęśliwi, ale pożałowali mnie, wspomogli nadprogramowym kieszonkowym, wyrobiłam dokumenty i bilet miesięczny… Po czym równy tydzień później, kiedy trzymałam plecach na brzuchu, pilnując go jak oka w głowie, znowu straciłam portfel! Bez pieniędzy tym razem, ale za to z nowo wyrobionym biletem!
Największym horrorem w tej historii była próba udowodnienia Ojcu Dyrektorowi, że ja naprawdę pilnowałam plecaka. Do dziś mi nie wierzy, a ja do dziś mam żal, że tak mnie potraktował w kryzysie.
Foch, Ojcze Dyrektorze!
4. Z Kaśką z ogólniaka i Rodzinnego Town (Kasia, pozdrawiam!) wybrałyśmy się w ogólniaku do Warszawy na eliminacje do „Szansy na Sukces”. Ona świetnie śpiewa, równolegle do liceum uczyła się w szkole muzycznej, więc miała po co tam jechać. Ja mam przyzwoity głos, nie fałszuję, ale do poziomu scenicznego to doprawdy mi daleko, pojechałam więc dla zabawy (choć nie ukrywam, że przeszło mi przez myśl, jak cudownie byłoby zostać Anitą Lipnicką) i adrenaliny. Na Woronicza szybko okazało się, że tej ostatniej było aż nadto, bo takich jak my było setki (tysiące?), w związku z czym po rejestracji przyszło nam czekać do naszego przesłuchania jakieś… 12 godzin. Doskonale pamiętam ten moment i siebie stojącą na środku sali przed mikrofonem, w dłoniach obracającą długopis i śpiewającą „Nie płacz Ewka”. A wszystko to mniej więcej w okolicach północy. Anyway, to była era bez komórek i bez internetu. Meldowałyśmy się rodzicom z budek telefonicznych co kilka godzin, problem w tym, że w końcu skończyły nam się impulsy (czy ktoś z młodych rozumie, o czym ja tutaj?), a zaraz potem forsa. Nie bardzo było jak poinformować rodziców, że następny pociąg to my mamy nad ranem, bo tym z przesiadką w Kutnie to może jednak niekoniecznie chcemy jechać. Bezpieczniej było posiedzieć trochę dłużej na dworcu w stolicy i doczekać do świtu. Siedziałyśmy więc. Ja pełna niepokoju, bo znam swoich starszych, no ale cóż było robić, chyba się domyślą…
O 10 rano weszłam do domu. Mamy spojrzenie mówiło tylko jedno – płakała całą noc. Ojciec Dyrektor, biały na twarzy, powiedział tylko, że mam pójść do swojego pokoju, żeby on mógł się uspokoić, w przeciwnym wypadku za chwilę rozegrają się tu sceny dantejskie. Posłuchałam jego rady i oddaliłam się ze zwieszona głową do komnaty, aby odbyć pokutę. Odczekałam kilka minut, po czym wypełzłam z pokoju na kolanach i w tej pozycji błagalnej udałam się do kuchni przepraszać mamę. Kiedy dotarłam do fotela Ojczula, ten miał już na twarzy barwy pokojowe. Nie uziemili mnie nawet. Stwierdzili, że wróciłam taka skruszona, że swoją karę odbyłam już w głowie.
W tej historii najstraszniejsze jest to, że karma lubi wracać.
5. Do szkoły średniej dojeżdżałyśmy we dwie, Kaśka i ja, wiecznie pędzące na autobus albo dyskretnie obserwujące przez okno pracowni historycznej, czy nasza jedenastka już jechała, a jeśli nie, to czy wciąż mamy szansę dobiec na przystanek, jeśli profesor Dziurlo wyjątkowo wypuści nas z klasy równo z dzwonkiem (za dużo było tych 'jeśli’; tylko jeden na dziesięć dzikich sprintów pozwalał nam złapać autobus, który przy sprzyjających okolicznościach przyrody pozwalał nam złapać pociąg…) W trzeciej klasie miałyśmy już tak dość tych wszystkich poczekalni i kasowania biletów, że Kaśka wpadła na pomysł, abyśmy pojechały do domu stopem. (Swoją drogą, jestem ciekawa, czy to pamiętasz!) Umówmy się – ona, zdecydowanie większa ryzykantka ode mnie, miała ze mną problem, bo ja generalnie z tych chickenów jestem, takie akcje to nie dla mnie. Nie wiem już sama jak to się stało, czy to jej siła przekonywania, czy znużenie dworcowe, ale ostatecznie zgodziłam się. I to trzy lub cztery razy! Być może nawet rozkręciłabym się jako autostopowiczka, ale przeznaczenie stanęło nam na drodze (dziś twierdzę, że miałyśmy, głupie, po prostu wiele szczęścia!) Za tym czwartym razem jechałyśmy sportowym autem, z facetem, który wydawał się sympatyczny i zupełnie nie wzbudzał w nas negatywnych odczuć. Jednak w pewnym momencie gość zwolnił tuż przy skręcie na leśną ścieżynę, popatrzył na nas, uśmiechnął się głupkowato i wypalił:
– To co, to teraz rozliczymy się za tę przejażdżkę!
Nie pamiętam dokładnie swojej reakcji, ale wydaje mi się, że minę musiałam mieć nieziemską. Prawdopodobnie nie zdążyłam nawet wyprodukować żadnej sensownej myśli, ale do mózgu dotarł sygnał z serii „o kurwa!”
To wszystko trwało sekundę, facet ruszył dalej, zaczął się śmiać, powiedział, żebyśmy zastanowiły się nad takimi podróżami i odstawił nas do domu.
Żartował. Na szczęście tylko żartował.
Ale dla mnie to była ostatnia wyprawa stopem do domu.
6. Pierwsze delikatne makijaże zaczęłam uskuteczniać pod koniec szkoły średniej, ale to naprawdę nie było nic wielkiego. Wystarczył mi podkład, maskara i blady błyszczyk, a już czułam się jak cheerleaderka. Na studiach postanowiłam zaszaleć i kupiłam sobie eyeliner, taki w tuszu. Tamtego dnia wychodziłyśmy ze Współlokatorką z naszej bursy o różnych porach, ja zdecydowanie później niż ona, więc w zasadzie się nie widziałyśmy. Pech, bo zakładam, że uratowałoby mnie to przed kosmetycznym blamażem. Na zajęciach nie miałyśmy okazji pogadać, ale w czasie przerwy ona zaczęła mi się dziwnie przyglądać. Zresztą nie tylko ona; złapałam na korytarzu kilka niewyraźnych spojrzeń, ale prawdopodobnie uznałam, że z tym eyelinerem muszę wyglądać jak milion dolców. Nic bardziej mylnego. Wreszcie Współlokatorka nie wytrzymała i zapytała ostrożnie:
– Agaciu, a powiedz mi, dlaczego ty masz tak … dziwnie umalowane oczy?
Natychmiast ruszyłam do łazienki. Kiedy spojrzałam w lustro, przeżegnałam się prawą stopą. Pół biedy, gdyby tusz wyglądał na rozmazany – wtedy każdy zwróciłby mi uwagę, no bo zdarza się, prawda? Nie, o nie, moja linia rozjechała się po całym oku, ale tak, że nie wyglądała na rozmazaną. Na górnej powiece miałam grube, czarne krechy, które wyglądały JAK BYM JE SOBIE CELOWO TAK NAMALOWAŁA!
I wiecie co? Nie miałam czym tego zmyć!
7. Kolegium języków obcych, zajęcia z fonetyki, na szczęście już chyba na trzecim roku, z przyjemniejszym wykładowcą niż w czasie dwóch pierwszych lat studiów. Czytamy na głos fragmenty wybranych lektur na zaliczenie. Dostaję trzy plus i szlag mnie trafia, bo wykładowca mówi mi, że intonacja super, wszystko płynnie, że generalnie przyjemnie się tego słuchało, ale były błędy w wymowie. Jestem wściekła, bo ostatnio zbieram same tróje z plusem, choćbym nie wiem, ile siedziała nad RP, ciągle czegoś brakuje do dobrego stopnia. Myślę sobie, że może on – Mr Fonetyka – ma to gdzie podprogowo zapisane; że już nie wiem, co bym zrobiła, on zawsze da mi trzy z plusem. Że ja to trzy plus mam niemal na czole wypisane i chuj, tak już zostanie. Tak sobie żuję tę swoją frustrację aż w pewnym momencie słyszę, że mówię to na głos (ale bez chuja) dość sfochowanym tonem urażonej panienki:
– Kurczę, ja już nie wiem sama, co mam robić, czy ja wyglądam na trzy plus?
Po rozbawionej minie wykładowcy orientuję się, jak zostałam zrozumiana. Otóż, tego dnia mam na sobie krótką spódniczkę, pół przezroczystą bluzkę i wysokie obcasy. Dodajcie sobie blond włosy i już macie pełny obrazek.
Nie ma na naszej planecie takiej warstwy ziemi, pod którą miała ochotę się wtedy zapaść.
8. Obcasy to temat na osobą opowieść. Jeśli mnie znacie, wiecie, że się w nich kocham mniej więcej od czasów liceum, choć nauczyłam się bez nich obywać dla własnego zdrowia. Był jednak taki czas, że nawet po górach najchętniej łaziłabym w szpilkach (spokojnie, ta na Giewoncie w czółenkach to nie ja). I w tamtym właśnie czasie pojechałam sobie z kolegą, który smalił do mnie cholewki, na zakupy do sąsiedniego miasta. Tam, na środku Starówki, potknęłam się i niczym w reklamie Mentos, The Freshmaker, odpadł mi jeden obcas, a z buta wystawał wielki gwóźdź (proszę, nie pytajcie, co ja za buty nosiłam! jak znam życie, to kupiłam je na lokalnym rynku). Nie pomagał fakt, że zaczęło lać jak z cebra, a ja kuśtykałam w jednym bucie, próbując przeskakiwać kałuże, podczas gdy z drugiego buta wystawało metalowe ustrojstwo! Kolega na szczęście stanął na wysokości zadania, posadził mnie na schodach jakieś kamienicy, a sam pobiegł do najbliższego sklepu kupić mi najtańsze trampki, w których mogłam wrócić do domu.
To jednak nie koniec historii.
Kilka dni później, już w innych butach, wychodziłam od Kocura z domu. Ona i Przyszywany Brat stali jeszcze w drzwiach, kiedy schodziłam ze schodów. Cały czas rozmawialiśmy, z czegoś się śmiejąc, ja żywo gestykulowałam, schodząc powoli stopień po stopniu, rozbawiona byłam nieziemsko… I jak nie rąbnę z półpiętra w dół, z najwyższego stopnia do samego dołu! Wyszorowałam tyłkiem jakieś dziesięć schodów, a potem zapadła cisza. Którą przerwał Przyszywany Brat, najpierw upewniając się, że daję oznaki życia, a dopiero później rycząc ze śmiechu na całą klatkę:
– I obcasy ci odpadły! Obydwa!
No. Odpadły. I spadły całe kolejne półpiętro niżej.
Kolejny rok to był dramat, bo za każdym razem, kiedy wpadałam na Przyszywanego, ten ryczał ze śmiechu. A że mieszkaliśmy blok w blok i chodziliśmy na te same imprezy… Szkoda słów.
9. To jest bardzo krótka historia. Mamuśka zrobiła „tort”, a ponieważ piecze jeszcze gorzej ode mnie, domyślacie się, ile wysiłku kosztował ją ten wyczyn (tort = biszkopt z kremem ze Śnieżki i galaretki). Wyglądał pięknie, a kiedy dumna Mama transportowała go do lodówki, „tort” spadł na podłogę i rozpierdolił się w drobny mak. Albo w drobny cukier. Mamuśka bluzgnęła, spojrzała na mnie, a kiedy mrugnęłam jej na znak, że popieram pomysł, pozbierałyśmy ciasto, uklepałyśmy z powrotem w tortownicy, posypałyśmy cukrem pudrem, chlusnęłyśmy luźnymi malinami i podałyśmy gościom jako „takie tam, GNIECIONE.”
Nie jestem pewna, dlaczego piszę o tym w horrorach, ale chyba ładnie się komponuje z autostopem i tym, co niżej.
10. Mój osobisty faworyt tego zestawienia.
Tuż przed pierwszym zabiegiem laparoskopii jestem na badaniu ginekologicznym. W sali jest jeszcze drugi lekarz i pielęgniarka. Leżę na cudownej kozetce, zestresowana maksymalnie, z rozłożonymi nogami, a jakże. W zasadzie badania się nie boję, mam też w nosie, ilu lekarzy mnie ogląda, bo boję się operacji i tego, czy badanie histopatologiczne nie okaże się patologiczne. Wtem lekarz pyta:
– Współżycie było?
Co, kurwa?, myślę sobie. Myśli mam rozbieganie, nie bardzo wiem, o co mu, do cholery chodzi, ale nie nadążam akurat za samą sobą, więc na szybko zakładam, że sprawdza, czy trzymam się zaleceń mojej lekarki (zaleceń z serii: „zero seksu”), i zaczynam się plątać:
– Yy… no ostatnio to nie, bo pani doktor zabroniła…
Po czym widzę, jak panowie lekarzy wymieniają się spojrzeniami i w sali zapada cisza.
Miałam wtedy 26 lat, a wyglądałam na jakieś kilka lat mniej.
Dużo później zrozumiałam, o co pytał. Na pewno nie o to, czy OSTATNIO uprawiałam seks!
Do dziś prześladuje mnie to wspomnienie.
11. Kiedy pracowałam w Mechaniku, uczyłam samych chłopaków. Moje szczęście, że spódnice i sukienki wkładam tylko na specjalne okazje i na co dzień biegam w portkach, bo któregoś dnia miało to kluczowe znaczenie.
Tamtego popołudnia po zajęciach odkryłam, że jedna z ławek ma poluzowaną śrubę u nogi. Postanowiłam zgłosić to Panu Mietkowi od napraw wszelakich, ale już pięć minut później o tym zapomniałam. Następnego dnia rano prowadziłam lekcję w tej samej klasie i, swoim zwyczajem, tłumacząc pewnie nieśmiertelny present simple, oparłam się jednym półdupkiem o pierwszą z brzegu wolną ławkę.
Samego lotu nie pamiętam. Ocknęłam się na podłodze, obok złożonej na jeden bok ławki.
– Nic się pani nie stało? – zapytał ktoś na wstrzymanym oddechu.
– Nie, żyję, możecie zacząć się śmiać – łaskawie odparłam.
Ciekawe, czy jeszcze to pamiętają?
12. Ten jeden jedyny raz w życiu, kiedy rzygałam po alkoholu, nastąpił dopiero w Krainie Deszczu, kiedy Zamroczona zaprosiła nas do siebie na wino. Dopiero się sprowadziliśmy, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Zamroczona jest tak bardzo zamroczona, że nie należy z nią pić nawet wody, ale to nieistotne, bo nawet nie wypiłyśmy dużo. Jakąś butelkę na głowę, przy czym ja piłam na pusty żołądek, bo ZAPOMNIAŁAM tego dnia, że trzeba jeść, aby żyć, ewentualnie aby nie rzygać.
W domu (Alleluja, najpierw wróciliśmy do domu, więc Zamroczona nie miała szansy opublikować mnie na fejsie!) poszłam prosto do łóżka, po czym obudziłam się o niesprecyzowanej porze i poczułam, że to jest TA NOC.
Uwierzcie mi, różowe wino niespecjalnie komponuje się z łazienkową zielenią.
Ale horrorem była wizyta w Sainsbury’sie dnia następnego. Inżynier, bardzo rozbawiony sytuacją, uparł się, że na kaca najlepsze jest wyjście z domu…
13. Praca w koledżu była spełnieniem moich emigracyjnych marzeń. Ale dopiero kiedy przydzielono mi własne biurko w staff roomie, poczułam się jak ta-która-osiągnęła-już-wszystko. Miałam mnóstwo książek, dla których nie mogłam znaleźć miejsca w klasowych szafach, pozostało więc tylko wejść do wielkiego staff roomu, zlokalizować biurko i … wprowadzić się.
Trzy miesiące później wciąż byłam niewprowadzona. Moja koleżanka Tan, przyjęta do pracy w tym samym czasie co ja, zapytała któregoś dnia, jak mi się pracuje we własnym kąciku. Spojrzałam na nią i dusząc śmiech, wypaliłam:
– Nie wiem, bo jeszcze tam nie weszłam. Brakuje mi odwagi!
Byłam przekonana, że spojrzy na mnie jak na wariatkę, bo hello, podstawówkę dawno mamy za sobą, ale ku mojemu zdumieniu, ona też parsknęła i wyznała:
– Boże, ja też nie!
Poszłyśmy we dwie. Chichocząc ja dwie małe dziewczynki nieśmiało torowałyśmy sobie drogę wśród ciekawskich spojrzeń stałych bywalców biura.
Żartuję. Nikt nie zwrócił na nas uwagi, a ja do dziś zastanawiam się, czy mam w głowie po kolei.
(…)
Pora na Was. Do zabawy nominuję Alutkę i Agatę. Temat możecie sobie dowolnie modyfikować, ale trzymamy się trzynastki. Na uporanie się z zadaniem daję Wam 6 miesięcy (to mniej więcej tyle, ile ja potrzebowałam). Jeśli się z niego nie wywiążecie… to jeszcze nie wiem co, ale coś na pewno!
A Wy, niezblogowani? Podzielicie się swoimi historiami (horrorami)?
Zdjęcie: Khusen Rustamov z Pixabay