Mamuśka donosi, że Fruzia to istny szaleniec – lata po domu bez koszulki, loki ledwie za nią nadążają, śpi w namiocie zajmującym jedną czwartą mieszkania i nie daje żyć Husi. Kiedy ta ostatnia postanowiła wreszcie odkleić od siebie Kudłacza i wyjść zaczerpnąć oddechu (= uciec na drugi koniec Sąsiedniego Town), Fruzia zbudowała w drzwiach barykadę i zaprotestowała trzydzieści razy głośnymi okrzykami:
– Zostań! Zostań! Zoooostaaaań!
A prosiłam, żeby uważać z cukrem. Prosiłam Mamę, bo Inżynier w takich okolicznościach przyrody niekoniecznie nad wszystkim panuje, ale tak między nami mówiąc, gdybym tam była, sama straciłabym kontrolę nad sobą oraz Fruzią.
– Przynajmniej je śniadanie, tak jak ci obiecałam – oświadczyła z dumą Mamuśka. – Cukier zaczyna się chwilę później.
To tak jak u mnie.
Mąż Mój dodaje, że nie powinniśmy się martwić przyszłym powrotem do ojczyzny, bo Fruzia wtapia się w polskojęzyczne towarzystwo podobnych jej oszołomów tak gładko, że trudno czasem odróżnić ją od pozostałych dzieci.
– Wiesz, tam było ich siedmioro – opowiadał Inżynier o wizycie w rodzinnych stronach Drugiego Taty. – Siedmioro dzieci w różnym wieku, wszystkie jakby dostały trzęsawki, a Fruzia natychmiast poczuła się jak u siebie.
To naprawdę jest JEJ ojczyzna.
Husia natomiast ma już wystarczające doświadczenie – i to nie byle jakie, bo z Fruzią! – aby zostać matką. Moja malutka Gwiazdeczka jest już prawie dorosła i sama będzie miała pod skrzydłami swojego skrzata. Wielki Brat dowiedział się o tym najpóźniej, ale tak to już bywa w relacji dziecko-rodzic.
– O kurwa! – napisał do mnie. – O kurwa! Nie spodziewałem się!
”Między Husią a Pyśką jest tylko 15 lat różnicy”, napisałam do niego. „Jeszcze pójdą razem na dysię.” Wielki Brat odpowiedział bardzo praktycznie: „To samo pomyślałem, będą pić razem.”
To jednak dobrze, że to nie jego wybraliśmy na matkę chrzestną.
Rodzina Wielkich powiększyła się nie tylko o Pyśkę. Do klanu dołączyła Simba, prześliczna szczeniaczka (czy feminatywy dotyczą też zwierząt?), która pojawiła się na moim messengerze kompletnie bez ostrzeżenia i skradła nawet serce Mamuśki, miłośniczki sierściuchów, ale przeciwniczce ich posiadania przez osoby nienamaszczone. Nienamaszczeni z założenia są wszyscy w naszej rodzinie do momentu udowodnienia, że nadają się do wychowywania zwierząt. Coś jakby – jesteś winny, dopóki nie dowiedziesz swej niewinności. Prawdopodobnie ma to związek z kontraktem, który zawarliśmy na piśmie z Mamuśką sto lat temu, zobowiązując się, że Dolar, rudy kundel zadziwiający podobny do Rudolfa nie tylko kolorystycznie, ale i mentalnie, będzie przez nas regularnie wyprowadzany na spacery. Podpisaliśmy go w trójkę – ja, Wielko Brat i Ojczulo. Miałam wtedy chyba 11 lat, ale do dziś powtarzam, że Rudolf to moja szansa na odkupienie win. I myślę, że dobrze nam idzie, bo Mamuśka już dawno temu przeniosła nas do grupy namaszczonych. Z radością czekamy w niej na właścicieli Simby.
Ojciec Dyrektor jest zawsze obecny w naszych rozmowach na face time. I to nie tylko za sprawą Rodzicielki przemieszczającej się do jego pokoju, żebyśmy mogli pogadać, ale też dlatego, że Ojczulo sam podąża za naszymi głosami. S-A-M. Kiedy ostatnio widziałam się z nim w Polandii, leżał w szpitalu, nie chodził, był przed zabiegiem, świat tuż przed ogłoszeniem pandemii, a my tak jakby tuż przed pierwszą wersją Transition. Od tamtego czasu codziennie obserwuję jego drogę do sprawności na ekranie laptopa lub komórki. Od niedawna dostaję przez messengera krótkie filmiki z postępów rehabilitacji od fizjoterapeuty Ojczula. Pierwsze z nich dokumentnie rozkładały mnie na łopatki, dzisiaj oglądam je w kółko i śmieję się sama do siebie. Ojciec Dyrektor chodzi. Czasem o kuli, coraz częściej bez. Powoli pokonuje kilka schodów, przemierza długi korytarz klatki schodowej, wybywa na krótkie spacery. Rozwiązuje krzyżówki na tarasie. Swoim odwiecznym zwyczajem czyta Pomorską i Politykę. Wykłóca się z Mamuśką o jedzenie. Od czasu do czasu wypije pół małej szklanki bezalkoholowego napoju bogów. Fruzia czasem podkrada mu rzadko już używany wózek inwalidzki i ozdabia go swoimi lokami. Polandia jest w naprawdę dobrej formie.
I tylko mnie i Pyśki tam brak, już drugi raz tego lata, ale nie rozdzieramy szat, bo i na nas przyjdzie czas. Minione półtora roku pokazało jak ciężko czasem bywa. Ten czas teraz, tutaj i tam, jest dobry. Więc wędrujemy same z Pysiakiem w lekkim deszczu po parku i łapiemy ostatnie dni lata. Młoda tapla się w kałuży ogromnie z siebie zadowolona, ja taszczę w torbie książki upolowanie w otwartych znów charity shopach, trochę moknę, ale nie wkładam kaptura, bo ten letni deszcz jest bardzo przyjemny. Życie też.
Życie też bywa przyjemne.
Zdjęcie: Mateusz foto z Pixabay