Wieczorem było tradycyjnie. Galowa kiecka, pierwszy tort, świeczki, skype z jednej, messenger z drugiej, Sto lat podskakujące na łączach.
Drugie czwarte urodziny spędziła w pociągach i autobusach, do drgania warkoczy podekscytowana myślą, że Husia i Dominic też w drodze. Rano odkurzałam mieszkanie, spokojnie planując jeszcze to i owo, kiedy raptem dotarło do mnie, nie wiem jakimi ścieżkami, że to i owo już się nie dokona, bo nie potrafię czytać, i że chyba cudem zdążymy ich odebrać. Zdążyłyśmy. Gdzieś w tym wszystkim mignęła mi myśl, że to nie tylko jego urodziny, ale nasze wspólne. Równo cztery lata temu on odebrał telefon z informacja, że czeka na nas prezent. Historyczny prezent w postaci małego człowieka.
Wieczorem było mniej galowo. Wygodna kiecka, drugi tort, świeczki, pizza, Rodzina Wielkich. Urodziny Rodziny.
Na trzecie czwarte urodziny postanowiła zaprosić wszystkich.
– All body come to my party! – informowała nas mniej więcej od listopada.
Próbowaliśmy tonować, nerwowo dokładając sobie nadgodzin w pracy z myślą, że jeśli skrzyknie całą wieś, nie wypłacimy się do samego Brexitu. W grudniu było trochę lepiej, bo ograniczyła się do całego przedszkola. Z personelem włącznie.
– Może jednak same dzieci? – podpowiadałam, w głowie układając gładkie zdania, na wypadek gdyby dziecię postanowiło dotrzymać słowa. A potem cichaczem powrzucałam zaproszenia do stosownych szufladek w pre-school i dałam dyla, zanim Fruzia otworzyła przy śniadaniu buzię.
Na imprezę stawiło się osiemnastu krasnali. Ktoś z rodzeństwem, ktoś inny z kuzynostwem… Nowe twarze dzieci, nowe twarze nigdy nie widywanych rodziców. A w tym wszystkim my, jak zawsze zorganizowani i zapięci na ostatni guzik. A chwilowo stojący na korytarzu i nie widzący gdzie, do cholery, podział się nasz bouncy castle.
– Sprawdzałam tę salę, gdzie zawsze stoi, ale tam w najlepsze grają w tenisa! – próbowałam nie brzmieć dramatycznie, kiedy on dopytywał, którą część wielkiego centrum już obskoczyłam. Rodzice zaproszonych krasnali przypatrywali nam się z an(g)ielskim spokojem, gdy tymczasem ja usiłowałam stłumić przemocą słowiańską stronę swej osobowości, choć obawiam się, że niejedna soczysta kurwa przebijała przez napiętą do granic pergaminową skórę mego czoła. Kobieta w recepcji od początku zdawała się nic nie wiedzieć, obsługa sali rozpłynęła się w kurzu holu głównego, staliśmy więc w okręgu niczym na rekolekcjach wielkopostnych, uśmiechając się do siebie uprzejmie.
– Jest! – zakomunikował wreszcie w biegu Inżynier, ratując mnie przed niechybną śmiercią przez uduszenie. Się.
Krasnale w locie pozbywały się butów, Fruzia próbowała pozbyć się również rajstop, licząc, że w tym zamęcie pewnie nie zauważę, zrezygnowani rodzice zajęli z góry upatrzone pozycje w podgrupach, a my znów próbowaliśmy się zorganizować i zapiąć na ten guzik, co to nam się nigdy nie chce dopiąć.
Do moich obowiązków należało:
– udawanie, że jestem wyluzowana
– udawanie, że nad wszystkim panuję
– odbieranie życzeń i prezentów, bo Fruzia była zbyt zajęta wystrzeliwaniem siebie w kosmos
– udawanie, że prowadzę konwersację, podczas gdy tak naprawdę w głowie wciąż odliczałam do trzech (patrz: punkt następny)
– pilnowanie Fruzi wystrzeliwującej siebie w kosmos, Ajki, której akurat pilnować nie trzeba było, oraz Ejika, który co i rusz migał mi przed oczami na trasie bouncy castle – drzwi.
Za pierwszym razem złapałam go dopiero na korytarzu.
– Eryk, kochanie, nie wychodź sam z sali, powiedz cioci, jeśli coś chcesz. Możesz się zgubić!
– Nie, ciocia, ja wiem! Chcę do taty. – odparł dumnie, minął kolejne drzwi, za którymi debatowali Inżynier i Ajkowy Tata, po czym ruszył w kierunku recepcji i wyjścia na parking.
Boszeee, pomyślałam tylko. Okazało się, że nie po raz ostatni.
Inżynier i Ajkowy Tata mieli inne problemy. Sprzęt grający, z którym przybył Ajkowy na potrzeby nieśmiertelnej urodzinowej Pass the Parcel, okazał się, owszem, sprzętem – tyle, że z polską wtyczką.
– Kurwa – oznajmiliśmy wszyscy po kolei, zupełnie się na to nie umawiając.
Niejakim ratunkiem był laptop, którego przezornie zabraliśmy ze sobą, wi-fi fruwało w przestworzach, więc panowie ochoczo zabrali się do logowania. Między jedną ucieczką Ejika z zamkowej sali a drugą wpadłam do chłopaków zapytać, jak im idzie. W zasadzie ich miny mówiły same za siebie.
– Wi-fi nie odpala.
Pomyślałam wtedy, że jeśli przyjdzie mi śpiewać do Pass the Parcel, to następne urodziny wyprawimy Fruzi w osiemnastkę.
(Chwilę później w zamkowej sali…
– Fruzia’s mum, I’m hungry! – wykrzyknęło szesnaste dziecko.
– Kochanie, jeszcze dwadzieścia minut i pójdziemy jeść! – odkrzyknęłam entuzjastycznie i bardzo fałszywie.
Dwadzieścia minut. Boszeeee…)
Ajkowy Tata pojawił się w zamkowej w samą porę. Miałam ochotę wybuchnąć histerycznym śmiechem, a jakoś nikt nie dawał mi ku temu powodów, więc przyjęłam jego obecność z wielką nadzieją.
– Nie mamy prądu.
– A co się stało?
– Próbowałem ogarnąć wtyczkę domowym sposobem i teraz żadne gniazdko w sali nie działa.
DIY w wykonaniu Ajkowego groziło wysadzeniem całego centrum w kosmos, co być może spodobałoby się Fruzi, aczkolwiek nie personelowi budynku, pozwoliło mi natomiast wybuchnąć szczerym, radosnym śmiechem.
– I co teraz? Nawet herbaty nie będziemy mogli zrobić!
– Personel ma coś wymyślić.
(Chwilę wcześniej w sali jadalnej…
Manager sali: – Ale przecież prąd był jak tu wchodziliście!
Inżynier: – Zgadza się, ale teraz nie ma. Proszę, sprawdźcie, żadne gniazdko nie działa…
I już, już miał się Mąż Mój Uczciwy przyznać, że być może, to nic pewnego, ale BYĆ MOŻE jest w tym troszeczkę ich winy, kiedy wzrok managera padł na nasz osobisty czajnik z jak najbardziej angielską wtyczką.
– Ach, to pewnie ten czajnik przeciążył sieć. Nie martwcie się, to nie wasza wina, zaraz zorganizujemy sprzęt i dystrybutor gorącej wody…
Inżynier: … (oczy w podłogę) … mhm, ok…)
Dokładnie godzinę po spóźnionym starcie imprezy osiemnaścioro rozszalałych krasnali wpadło do sali jadalnej. Nie pamiętam nic z tego momentu, gdyż zbytnio nie panowałam nad własnym dzieckiem, nie wspominając o sobie samej.
– Nie cierpię wyprawiać urodzin – oznajmiła na cały głos Liz. – Postanowiliśmy z Paolem robić Superhero imprezy co dwa lata.
Och, jakże jej wówczas byłam wdzięczna! Nie pojmuję bowiem, jakim cudem na tych wszystkich urodzinach, które obskakujemy w ostatnim czasie nad wyraz często, wszyscy są tacy… spokojni. Dorośli gospodarze sączą kawę, zabawiając dyskretną rozmową innych dorosłych, dzieci szaleją, ale bez przesady, wszyscy żyją i nikt nie ucieka z sali, ktoś podaje sok, młodzież je schludnie, strzepując okruszki sausage rolls na talerzyk, prąd jest, woda jest, wtyczki tylko angielskie, wszyscy trafiają do bouncy castle bez problemów… Gdy tymczasem my…
– Czy myślisz, że to my jesteśmy nienormalni, czy to z nimi jest coś nie tak? – zapytał półgłosem Inżynier, uwijając się jak w ukropie przed wniesieniem tortu.
Świeczki były, ale nie mieliśmy ognia. Kiedy już go zdobyliśmy, głośno ostrzegłam wszystkich, że zaraz zgaśnie światło. Po czym okazało się, że światło włączane jest z centralnego boxa, więc co najwyżej, niczym przyjaciele Peppy, możemy sobie spróbować wyobrazić ciemność.
– Obawiam się, że to my.
– Już ok? – zapytała troskliwie Liz.
– Zaczyna być ok – uśmiechnęłam się. – Jak przeżyję Pass the Parcel i nikt nie będzie płakał, to uznam imprezę za udaną.
Nikt nie płakał. To była największa Parcel, jaką zdarzyło mi się widzieć, bo przecież nie mogłam, jak inni normalni rodzice, kupić czegoś małego do środka paczki. Ja musiałam kupić książkę, dzięki której może i szerzę czytelnictwo wśród nielatów, ale za to skazuję planetę na zagładę ilością papieru zużytego do zapakowania 18 warstw żelków.
Na torcie, udzierganym ręką Ajkowej Mamy, siedział Santa, Holly i Peppa Pig. Idę o zakład, że nikt wcześniej nie złożył takiego zamówienia w historii tortów urodzinowych. I to właśnie tort oraz bufet spreparowany ręką Inżyniera uratowały nas od totalnej klęski.
– Kolejne wasze urodziny przechodzą do historii – oświadczyła Liz. – Takiego żarcia u nas nie uświadczysz.
(Ani piwa serwowanego spod lady w Kąciku AA na urodzinach dwuletniej Fruzi. Ale kto by to jeszcze pamiętał…)