

Wiosna 2020 niosła ze sobą zmianę.
Czułam to w zesztywniałych stawach, na rozruszanie których każdego poranka potrzebowałam dobrego kwadransa. Czułam to w boczkach i brzuchu, które nie wiedzieć kiedy nabrały bezprecedensowych kształtów muffina z Sainsbury’sa, a musicie wiedzieć, że muffin z Sainsbury’sa stał się dla nas symbolem szoku kulturowego sprzed dekady, więc domyślacie się, jak sie czułam z tym porównaniem przed lustrem. Wind of change nie ograniczał się jedynie do naszego domowego poletka; wyziewał z ekranu telewizora i laptopa, bo oto na równi z moim urlopem macierzyńskim rozpoczęła się również pandemia koronawirusa i nie wiadomo było, które z nich potrwa dłużej, ani dokąd nas zaprowadzi. Tym bardziej, że jedno zablokowało drugie, ale to stara historia, tę już znacie.
Trudno ustalić jakąś chronologią lub ciąg przyczynowo-skutkowy mojego podłego wówczas nastroju. No bo ani nie był podły cały czas, ani nie wiadomo, co było skutkiem, a co przyczyną. Może czułam się tak dlatego, że przez kilka miesięcy martwiłam się o Ojczula i często płakałam, a może dlatego, że w adopcji weszliśmy w fazę in limbo. Mógł to być efekt permanentego przygwożdżenia do chałupy, strach przed wirusem albo kończąca się czwarta dekada. A może nic mi nie jest tylko użalam się nad sobą? I kim ja właściwie jestem? Wiem, powiało teorią kosmosu.
Łączenie kropek zajęło mi tylko cztery miesiące, czyli nie tak długo, choć powinno krócej, bo wiele lat temu Mamuśka zadbała o to, żeby przekazać mi co najważniejsze:
– Jak cię dopadnie, to idź do lekarza po hormony. Nie warto się męczyć, ja nie zamierzam.
Wiedziała, o czym mówi, bo pamiętam jak łapała pierwszą z brzegu gazetę i machała nią wściekle tuż przed samą twarzą, próbując odegnać kolejną falę gorąca. Dawała mi wtedy znak ręką, żeby o nic nie pytać, bo nie dzieje się nic złego, zaraz minie i bedziemy mogły rozmawiać dalej.
Pamiętam też jej irytację i to legendarne hasło, które zostanie ze mną już do końca świata, kiedy zahaczyła ramieniem o drzwi od łazienki i wkurwiona na złośliwość rzeczy martwych stojących jej na drodze wypaliła:
– No nie! Tu się stuknę, tu się puknę, tam się kurwa jebnę! Mam dość!
Popłakałyśmy się wtedy obie ze śmiechu.
Powinnam się zorientować. Już wcześniej sugerowano mi, że moje amh jest na tyle niskie, że być może zaskoczy mnie wczesna menopauza. Puściłam to mimo uszu, bo w końcu wczesna czy nie, to i tak najprędzej za kilka … naście / dziesiąt lat. Potem, tuż przed zabraniem Lewego, dużo czytałam na temat tego, co mogło być dalej; pytałam nawet Doktora Mruka, czy moje przypuszczenia są słuszne, ten jednak zbył mnie dość oszczędnym stwierdzeniem, że przecież mam jeszcze Prawego. Prawy zrobił na nim wrażenie niezłego jajcarza, kiedy zabierali jego brata bliźniaka, ale ja myślę, ze robił dobrą minę do złej gry i tak naprawdę nieprzepracowana żałoba odbiła sią później na jego kondycji. A od tego już tylko krok do tej.. no… jak jej tam… ZMIANY.
The change? The change?, myślałam intensywnie, kiedy GP delikatnie, niemal z namaszczeniem, wymawiała to słowo. No niby wszystko się zgadza, ale wtedy ten termin zabrzmiał dla mnie trochę jak lukier. Coś w stylu – polukrujmy ciasto z zakalcem, żeby nie wyglądało tak podle. Brzmiała trochę tak, jakby bała się, że po tym werdykcie rzucę się pod pociąg. Kobieto, myślałam dalej na równi z jej wykładem, powiedz, że sobie tego nie wymyśliłam, że to faktycznie to, bo jeśli nie to, to albo znaczy, że umieram, albo wariuję. Albo umieram z przewariowania. Bo skrzypiące stawy to jedno, ale czemu się budzę o czwartej nad ranem i myśli swoje próbuje ugłaskać…? Szczerze mówiąc, budziłam się o trzeciej z minutami. Co noc. Zlana potem lub trzęsąc się z zimna. ’Już’ w okolicach szóstej znów spałam, co przy dobrych wiatrach dawało mi niecałą godzinkę do pobudki dziewczyn. Zabawa w ciepło/zimno rozkręcała się z każdym tygodniem i nawet Mąż Mój zaczął rozpoznawać jej symptomy, kiedy gwałtownie ściągałam z siebie prawie wszystkie ciuchy w samochodzie. W drodze do sklepu i z dziewczynami na pokładzie. The change, kurwa mać!
– Czy twoja mama też może przechodziła przez nią wcześniej? – drążyła GP.
Przez the change? Nie. Mama była o dekadę starsza ode mnie. Miała wtedy dwudziestoletnią mnie i dwudziestoparoletniego syna, który od dawna już nie mieszkał z nimi pod jednym dachem. Nie mówię, że miała łatwiej, bo miała inne rzeczy na swoim talerzu. Ja tylko zauważam, co jest kluczowe dla sprawy, że nie miała świeżo adoptowanej dwulatki i zazdrosnej pięciolatki na chacie. Just saying. No i na pewno nie słuchała podcastów, w których na przykład mogła usłyszeć, że ”people don’t realise that going through menopause and adopting a toddler is a mismatch’. Ups.
U.P.S.
Na pewno natomiast, jak ja, patrzyła z przerażeniem w lustro zastanawiając się, jakie dalece mogą posunąć się szkody związane z niedoborem estrogenów i progesteronu. Jej szczęście, że 20 lat temu nie miała dostępu do tych wszystkich fantastycznych urządzeń, które czytają w twoich myślach i każdego ranka wyświetlają ci w social mediach koszmary z ostatnich snów. Mnie wyświetliła się na fejsbuku historia kobiety po histerektomii. Po gwałtownym wejściu w chirurgiczną menopauzę bohaterka sensacyjnego artykuły w ciągu tygodnia straciła całe uzębienie, zapadły jej się policzki i wizualnie zaczęła przypominać swoją babcię po ekshumacji. (Po tych słowach zrobiłam sobie przerwę na łyknięce witaminy D, wapnia, magnezu i zrobienie melisy.) Niemal wybiłam sobie wtedy wszystkie zęby własną ręką, sprawdzając ich umocowanie w żuchwie…
Ale najgorsza i tak była złość. Wszechogarniająca, obezwładniająca złość. Złość, którą można by zilustrować bardzo klasycznie – postać na środku pola, krzycząca ile sił w płucach pod samo niebo. Złość, niezależnie od tego, czy faktycznie wykrzyczana, to doprowadzająca do łez i wpędzająca w ogromne poczucie winy. Wciekłość, która budzi nad ranem i rozsadza od środka, a kiedy pytasz ją, czego od ciebie chce i na co lub kogo tak naprawdę się złości, milczy, bo nie wie, co odpowiedzieć. Menopause rage. Wcześniej nie wiedziałam o jej istnieniu, a kiedy się dowiedziałam, byłam w samym jej środku. Jeśli komuś jest trudno wyobrazić sobie, jak to jest, wystarczy pomyśleć o staniu w korku w Warszawie, w godzinach szczytu, kiedy spieszysz się na spotkanie, od którego ma zależeć twoje finansowe być albo nie być. Tak przynajmniej ja wyobrażam sobie road rage.
Stan mojego zdrowia psychicznego gwałtownie się pogorszył i najpierw naprawdę wydawało mi się, że wariuję. Miałam problemy z koncentracją, znalezieniem logiki w czynnościach, których sensu do tej pory nie kwestionowałam, albo które dotąd zwyczajnie sprawiały mi przyjemność. Nie mogłam się wysłowić w żadnym języku, napisanie czegokolwiek dłuższego niż akapit zabierało mi całe tygodnie. Były momenty, że po wstaniu z łóżka byłam tak zmęczona, że natychmiast pragnęłam zakończyć dany dzień, najchętniej w znieczuleniu ogólnym. Od zgonu Lewego minął ponad rok, od tamtego czasu na pierwszy rzut oka wszystko trzymało się jednej całości, lutowe badanie krwi wykazało poziom hormonów w normie, więc dlaczego w zaledwie trzy-cztery miesiące później miało być tak bardzo inaczej? GP też wątpiła. Przecież dopiero dobijałam do czterdziestych urodzin.
Jak. To. Dobrze. Że. Nie. Dałam. Się. Zbyć.
Czy to znaczy, że już wszystko dobrze? Oczywiście, że nie. Chociaż dziękuję, u mnie wszystko dobrze.
Biology explained
Dobrze, to teraz przez chwilę będzie mrocznie, ale tylko przez chwilę, obiecuję. Nie uciekajcie.
Dzięki hormonalnym wyskokom i zjazdom przekonałam się, że – podobnie jak menopause rage – brain fog naprawdę istnieje i to nie tylko po covidzie. Kiedy mówię, że mam zaćmienie, to już nie jest żart, to naprawdę czarna dziura w głowie albo słowo, które widzę oczyma wyobraźni, ale jednocześnie nie mogę go wymówić! Jeśli zdarza ci się to po raz pierwszy, a potem drugi i trzeci, można naprawdę się wystraszyć. Łażę sobie nieraz po hormonalnych grupach fejsbukowych dla dojrzałych dziewczyn i widzę, że to nie tylko mnie zdarzyło się pomyśleć, że to początki demencji albo Alzheimera.
Niedobór estrogenów to też pikująca w dół gęstość kości i sztywne stawy. To poranne poczucia zesztywnienia ciała przypomina trochę uczucie po nocy spędzonej na niewygodnej pryczy, pod zbyt cienkim kocem i na kacu. Krótko mówiąc – trochę jak wtedy, kiedy po ostrej popijawie studenckiej budzisz się obok kumpeli w jej ogródku. W listopadzie. (Przyznać się, kto pamięta?)
Zaskoczyło mnie to, jak BARDZO gospodarka hormonalna wpływa na zdrowie psychiczne. O tym sporo się tutaj ostatnio mówi – niedawno w mojej placówce ruszyła kampania szerząca świadomość dotyczącą właśnie menopauzy. W tym okresie wzrasta ryzyko depresji, nawet jeśli dotąd wydawało ci się, że ciebie to akurat nie dotyczy, bo wszystko gra tak, że aż buczy.
Na własnej skórze odczułam, czym jest długoterminowy spadek energii i motywacji. To nie jest tak, że nie da się funkcjonować, ale nagle zdajesz sobie sprawę, na ile spraw nie masz po prostu sił. Więc najpierw heheszki, że czterdziestka i zobacz, ta autosugestia to jednak ma moc, a potem zasypiasz o 9pm, śpisz do 8am, bo na szczęście niedziela i nie pamiętasz poprzedniego wieczora. Oczywiście przy założeniu, że HTZ działa i już nie budzisz się o czwartej nad ranem…
Nic jednak nie przebije największego zaskoczenia, które było moim udziałem w sprawie panny The Change. W największym szoku byłam w grudniu, kiedy odebrałam wyniki badań z krwi. Mój cholesterol, który nigdy w życiu nie był problemem, bo raczej tego, co go podnosi, nie lubię lub nie praktykuję zbyt często (z wyjątkiem ciasteczek, ale nikt nie jest idealny, prawda?) – poszybował w górę nie wiadomo kiedy i jak. I to wtedy właśnie, kiedy moja dieta i aktywność fizyczna zeszły na konkretnie niezłą drogę. Po prostu zaniemówiłam. Jak się okazuje, estrogeny i progesteron to takie control freaks, które rządzą wszystkim i kiedy ich zabraknie, cała konstrukcja zaczyna trząść się w posadach.
(Tak na marginesie – gdzie ja byłam na lekcjach biologii w liceum, to ja nie wiem. Aaaa, już wiem. Uczyłam się angielskiego. Sama nie wiem po co. Przecież za 15 lat miałam wyjechać do Anglii!)
To wszystko nie musi występować naraz i na pewno nie trwa non-stop – wciąż tu jesteście? – przy odpowiedniej świadomości, terapii, podrasowaniu diety i stylu życia wiele da się poprawić. W moim przypadku HTZ (or HRT) uspokoiła większość wspomnianych objawów, bywa, że na całe tygodnie zapominam o słowie na M, a potem zza szafy wyłania się niedobór czegoś i znów kombinuję – czy to przesilenie zimowo-wiosenne, fakt, że ostatnio przasadzałam z kawą, czy może znów warto zbadać poziomy. Ale poza tym, żyję. Nie musicie też iść w hormony, ostatecznie w dzisiejszym świecie opcji jest sporo – można palić uprawiać zioło/a i tak dalej… Dla każdego coś miłego. W moim przypadku ryzyko związane z życiem bez HTZ przeważyło nad ryzykiem związanym z jej stosowaniem. Aktualnie sylwetkę mam lepszą niż przed urodzeniem dzieci, świruję tylko czasami, no i nadal mam swoje słabości w postaci cukru, czyli nie przeszłam na jedynie słuszną stronę mocy i raczej nie zamienię tego bloga na kulinarnego wege/eko/sugar-free. Chociaż bardzo bym chciała być specjalistką w tym temacie, serio. Wszystko przede mną.
Niedawno powiedziałam Mężowi Memu, że the change, to całe lukrowane słownictwo ostatecznie ma sens, bo, choć zabrzmi to fatalnie i patetycznie, czuję się trochę tak, jakbym razem z tą hormonalną huśtawką gubiła starą skórę, z której wyrosłam. Jeszcze nie wiem do końca, jak wygląda ta nowa, ale po namyśle nie czuję, że to jest zmiana na gorsze. Może po prostu dorastam. Zmiana często następuje w wyniku kryzysu, a kryzys, któremu ja sama przez wiele lat nadawałam jedynie pejoratywny wydźwięk, obok innych znaczeń to też „zachwianie jakiegoś systemu wartości lub pozycji czegość’’. U mnie zachwiał się poziom hormonów, ten wyzwolił lawinę emocji i stanów, z którymi musiałam zacząć się mierzyć, a więc zachwiał moją pozycją. Bardzo dosłownie, bo rano nie mogłam wyprostować gnatów; i metaforycznie, bo w mojej głowie się zagotowało. Zostałam zmuszona do nauki zdrowszego życia, ot co. Jeszcze nie jestem po; Bóg i Karma raczą wiedzieć, czy kiedykolwiek będę po. Mamuśka donosi, że czasem trwa to tak długo, że ostatecznie przyzwyczajasz się i zapominasz, że kiedyś było inaczej. Karawana jedzie dalej i nie zawsze jest łatwo, ale adaptujemy się. Mąż Mój i dziewczyny jeszcze dają radę wysłuchiwać moich relacji o problemach z dostawą estradiolu w żelu i za słabych plastrach, które dostałam chwilo od GP w zastępstwie tego pierwszego. Inżynier to w ogóle taki człowiek, który niczemu się nie dziwi, ja go naprawdę znalazłam na końcu tęczy obok jednorożca (kiedy czekał właśnie na mnie, to chyba oczywiste). Fruźka skończyła siedem lat i chociaż nie kuma do końca, co to te hormony, to kiwa już głową, kiedy zaczynam znów tłumaczyć, dlaczego mam krótszy lont (czasem nie mam go wcale) i pierdoły doprowadzają mnie do syczenia. Na bieżąco wywracam swoje emocje na lewą stronę i przyglądam im się spod lekko zmarszczonych brwi, żeby nikogo przypadkiem nimi nie zabić. No chyba że zasłużył.
– What are you doing, mama? – pyta Fruzińska, kiedy zaczynam głęboko (i nieco teatralnie, dla ostrzeżenia) oddychać.
Wieczorem, kiedy proszę ją jeszcze o ogarnięcie pokoju, to ona zamyka oczy, kieruje ramiona i dłonie do boku, składa kciuki z palcami wskazującymi, wznosząc je lekko ku górze jak do medytacji i też oddycha.
– I need to calm myself down – mówi, a ja boję się śmiechnąć, żeby następnym razem nie zrobiła mi tego samego, kiedy będę wentylować.
Nie lubię tego, to jasne, ale pocieszam się, że jeśli wcześniej nie wystrzelę samej siebie w kosmos, jest szansa, że kiedyś Fruźka przypomni sobie o tym, co jej mówiłam. I że będziemy się kiedyś z tego razem śmiać. Ifi jest za mała, chociaż jak czasem rzuca się z fochem na podłogę, to myślę sobie, że przy jej dojrzewaniu moja meno będzie wyglądała zaledwie jak nieśmiały bunt dwulatka.
No i ratuje nas poczucie humoru.
Niedawno zadzwoniłam do Mamy z auta, bo w drodze do pracy przypominały mi się wszystkie jej teksty z tamtego czasu.
– Żeby tak człowiek mógł się umalować i ubrać na zapas – mówiła zniecierpliwionym, zdegustowanym i znużonym zarazem głosem, stojąc rano przed lustrem i szykując się do pracy. – Wkurwia mnie to ciągłe powtarzanie tych samych czynności, żebyś wiedziała, jak mnie to wkurwia!
Siedziałam w samochodzie na parkingu przy college’u, Mamuśka w domu i obie rechotałyśmy ze śmiechu.
Wiosna 2022 niesie zmianę.
Tego właśnie mi trzeba – wspólnoty i wymiany kobiecych doświadczeń. Dlatego czytam książki o meno napisane przez kobiety specjalistki. Dlatego wymieniam się meno-newsami z dobrymi kumpelkami, które przechodzą przez ten sam etap wahań nastrojów i poziomów. I dlatego w końcu piszę o tym do Was. Tak samo było, kiedy przechodziliśmy przez starania o dziecko, IVF, adopcję. Wspólnota ludzkich doświadczeń sprawia, że człowiek nie czuje się jak ufoludek i może nawet spróbować nadać tym doświadczeniom jakiś sens. Nawet jeśli to tylko biologia.
Właśnie dlatego wymyśliłam niedawno, że po powrocie do ojczyzny powołam do życia Koło Darcia Pierza. Jak by to powiedziała Fruzia rozpoczynająca tak większość opowieści, które mętnie pamięta – dawno, dawno temu… babeczki spędzały długie, zimowe wieczory na darciu pierza i gawędzeniu o sprawach, które niekoniecznie nadawały się do męskiego ucha. Dzisiaj miesiączka czy brak miesiączki to żaden powód do chowania się po kątach, tak żeby faceci nie słyszeli, ale i tak fajnie byłoby poczuć taką kobiecą siłę w te umowne, zimowe wieczory. No więc wymyśliłam, że na sesji Koła Darcia Pierza najpierw usiądziemy na matach/ kocykach i damy się ponieść ciepłemu głosowi Małgosi Mostowskiej, żeby dopieścić system nerwowy. Potem kolejno każda członkini dostanie mikrofon do ręki i przez kilka minut będzie mogła uprawiać oczyszczający słowotok, nawet jeśli jedyne, co tego dnia będzie miała do powiedzenia, to słowa powszechnie uznawane za wulgarne. To będzie właśnie Współczesne Darcie Pierza. Potem natomiast wyciągniemy wszystko, z czym przyszłyśmy – druty, szydełka, wino, żarcie, czerwone szpilki upolowane na przecenie – i to już będzie wspólnota doświadczeń.
Ja przyjadę z Rudolfem. On ma tyle sierści, która wypada i wypada i końca nie widać, że od razu zostanie twarzą stowarzyszenia.
To jak? Przyjedziecie na otwarcie?

Plac zabaw. Późnozimowe powietrze wciąż jest chłodne, ale słoneczne popołudnie niesie ze sobą obietnicę nadciągającej wiosny. Lubię tę przyjemną świadomość, że to dopiero początek dłuższych dni. Rozsiadam się na ławce i wystawiam twarz do słońca, choć wiem, że nie potrwa to długo. Mama, chodź zobacz! Mummy! Ifi, nie właź tam sama, poczekaj na Fruzię… A nie mówiłam? Wracam na ławkę i na chwilę znów zamykam oczy. Nie opuszcza mnie poczucie surrealizmu. My tutaj – park, swoboda, termos z ciepłą herbatą i krakersy. Oni tam – stłoczeni w kolejkach na granicy. Zdezorientowani i przerażeni. Na froncie, w czołgach i z karabinami na ramieniu. Uwiera mnie ta myśl, gryzie i dziwnie miesza się z tą trawą i śmiechem dziewczyn.
Fruźka z Ifi natychmiast zaprzyjaźniają się z Evie. Jej tata też siedzi na ławce i siłą rzeczy przysłuchuje się naszym polsko-angielskim dialogom. Wreszcie wstaje, podchodzi do mnie i zagaduje o wiek Ifi. Okazuje się, że nasze dziewczyny są z tego samego miesiąca, Evie będzie najmłodsza w klasie, kiedy we wrześniu rozpocznie naukę w szkole. Nie przyznaję się, że Ifi jeszcze nie zacznie szkoły w tym roku, bo to zbyt długa historia. Dziesięcioletnia już. A w tych okolicznościach jeszcze bardziej się komplikuje.
– Jesteś z Polski czy Ukrainy? – pyta on.
– Z Polski.
Milkniemy.
– To chyba można powiedzieć, że jesteś szczęściarą… bo jesteś tu.
Nic nie mówię.
– Surrealizm, co? – kontynuuje on. – Ten park, to słońce…
Pytam, czy czyta mi w myślach. A potem przez godzinę rozmawiamy o wojnie.
O, kurwa, wojnie, która zaraz obok domu.
Znam i rozumiem znaczenie słowa uchodźca. Codziennie staję przed nimi w klasie i próbuję nauczyć ich przetrwania w zachodnim, cywilizowanym, demokratycznym kraju. Znam tylko skrawki ich historii, okruszki maleńkie, od nich samych, kiedy trochę bardziej się otworzą, resztę czasem próbuję sobie wyobrazić. Albo i nie. Momentami nasze światy tak bardzo się rozjeżdżają, że muszę ochłonąć w domu. Ale nawet wtedy rozumiem te spojrzenia, które zdarza mi się złapać w momencie ich nieuwagi.
– Piszemy jakieś raporty, ustawiamy targety, progi zdawalności, a tymczasem ktoś, kogo rodzina została w kraju owładniętym wojną, ma te targety głęboko w dupie – mówię do Inżyniera. – Moje wydumane targety nigdy nie będą ich targetami.
Teraz rozumiem to jeszcze bardziej, i choć to wciąż nie ta bliskość, nie to doświadczenie, to ten poziom zrozumienia w zupełności mi wystarczy.
W ciągu ostatnich miesięcy napisałam w głowie kilkadziesiąt postów. O przemijaniu nie swoim i że czasem sobie z nim nie radzę, ale czasem tak jakby dajemy radę. Wszyscy. O wypaleniu emocjonalnym. O Rudolfie. O dziewczynach na scenie. O pierwszym spotkaniu Ifi z Dziadkami, huraganie Eunice i Rudolfie. O rocznicach.
I o tym, że nie radzę już nikomu pytać z niedowierzaniem:
– Teraz? TERAZ wracacie?? W TYM roku?
Teraz. W tym właśnie.
Zanim lato na dobre się rozkręci.

Konferencja telefoniczna. Wiadomo, kto na łączach.
– … ale teraz przez tydzień będę miała luz w pracy, bo half-term… Co? Aaa, no przerwa śródsemestralna… Więc zadzwonię do GP, do lekarza znaczy, i zapytam, czy ten ból w plecach to może być jakoś powiązany z hormonami. Jak mi każą przyjść, to jestem teraz czasowo bardziej elastyczna… Nawet sobie test na covida robię, bo to oczywiście będzie pierwsze pytanie…
Przerywam na chwilę ten słowotok, bo mi się przypomniało, że rzeczywiście ten test na covid robię. Wiadomo, że negatywny, ale skoro go robię, to chociaż zerknę, niech sobie tam tak nie leży samotny. Jedną ręką trzymam telefon przy uchu, drugą sięgam w kierunku testu. Kiedyś wysłałam taką płytkę z jedną kreską do Kocura: „Uff, jedna kreska, a już się przestraszyłam!” Kocur z kolei uznała, że coś mi dolega, skoro po dwóch adopcjach, czterdziestych urodzinach i zaanonsowaniu hormonalnej terapii zastępczej testy ciążowe sobie robię. A to był tylko test płytkowy na koronawirusa.
Patrzę i nie wierzę.
– O kurwa, mam koronę! – obwieszczam zszokowana trochę do słuchawki, a trochę do Inżyniera.
– Co?? – pytają jednoczeście Mamuśka i Mąż Mój.
Obejrzeliśmy je sobie bardzo dokładnie. A więc tak wyglądają dwie kreski na teście!

Sprzeczamy się z Kocurem na łączach internetowych, obrzucając emotikonami. Ona zarzuca mi, że jestem pierdolnięta z tymi dekadami, zamyka oczy i uszy na liczby, których się boi, ja odczuwam perwersyjną przyjemność z przypominania jej o upływie czasu.
– Ty zboczuchu! – odcina się ona.
Po odparciu pierwszego ataku midlife crisis (przemawia do mnie bardziej niż kryzys wieku średniego; jaki, kurwa, średni??) spowodowanego przemijaniem rodziców, cała ta czeska produkcja zwana życiem-i-umieraniem zaczęła mnie histerycznie bawić. Jak tak mu się przyjrzeć z odpowiedniej perspektywy, to życie jest cholernie zabawne. Oprócz tych momentów, kiedy jest śmiertelnie poważne.
1.
Osiemnaste urodziny Husi. Stoły ustawione na kształt litery L. Dłuższe ramię oblegane jest przez osiemnastkowiczów, którzy od kilku miesięcy płynnym ślizgiem przemieszczają się z jednej imprezy w lokalu na drugą. Jest ich ponad dwie dziesiątki, zdecydowanie więcej niż nas, stacjonujących przy krótszym stole. Przypomina mi się rok naszych osiemnastek. Włóczyliśmy się od domu do domu, od Kombi do Stodoły. Piliśmy gin z tonikiem i jedliśmy pizzę.
– Ej! – mój teatralnie oburzony głos próbuje przebić się przez hałas, bo doświadczyłam właśnie epifanii. – Od kiedy to sadzacie mnie przy stole dla Starszyzny??
O ile dobrze sięgam pamięcią, rubinowe party rodziców było ostatnią taką większą rodzinną imprezą. To samo party, którego Ojciec w sumie nie chciał, bo czekał do złotych godów.
– A czy ty wiesz, czy my dożyjemy? – zapytała go wtedy Mamuśka, śmiejąc się, że ona może z nim nie dotrwać w związku małżeńskim do czterdziestki.
Wtedy jeszcze siedziałam po stronie młodzieży.
Ojciec Dyrektor patrzy na mnie i kiwa głową z rozbawieniem. Widzę, jaki jest szczęśliwy. Nie ma mowy o tańcach i hulańcach, o złotym napoju bogów z procentami, ani o swobodnym wrzucaniu na talerz ukochanych schabowych. Zamiast tego, Ojciec Dyrektor obserwuje wygłupy na parkiecie, dzielnie wstaje od stołu do toastów i oddaje Mamie swój talerz, bo tylko ona wie, co będzie współgrało z całą listą dietetycznych nakazów i zakazów, którą ma wyrytą w głowie na blachę.
Ojczulo wygląda rewelacyjnie. Patrząc na niego siedzącego przy stole, nikt nie pomyślałby, jaka droga za nim.
Na pewno nikt nie wymyśliłby, co przed nim.
On jeszcze nie wie. My znamy już diagnozę, czekamy tylko na jej potwierdzenie przez specjalistę. Chociaż ja nie dowierzam. Klasyczna faza wyparcia.
– Pani profesor, zatańczy pani?
Zanim wybrzmi pytanie, jesteśmy już na parkiecie.
– Ale ja nigdy tego nie tańczy…
– Ja panią nauczę!
I tak nauczyłam się Belgijki.
2.
Dowiedział się dwa dni później, ode mnie, bo tak wypadło. Weszłam do pokoju, aby zapytać, czy przyjdzie do nas na kawę. Tak jak oczekiwałam, siedział w fotelu; trzymał w dłoni jakieś papiery. Dopiero po chwili zorientowałam się, że płacze. Zapytałam, co się stało, na co on wściekle rzucił papiery na kanapę; białe kartki rozsypały się, część spadła na podłogę. Dlaczego nikt mu nie powiedział. Chciał wiedzieć, dlaczego nikt mu nie powiedział. Od razu wiedziałam, że skoro padło na mnie, muszę z nim porozmawiać w jego stylu. Fakty, konkrety, żadnego głaskania po głowie.
Najpierw zamknęłam za sobą drzwi.
– To się leczy i z tym można żyć długie lata – powiedziałam na koniec.
Żadnej tyrady, rozwleczonych zdań, przydługich wyjaśnień. Żadnego wahania w głosie, bo wiem, jak bardzo irytuje go niezdecydowanie. Mnie natomiast zawsze denerwowała właśnie ta irytacja widoczna w języku jego ciała. 'Ale weź mnie nie popędzaj, tylko posłuchaj’, wkurzałam się tyle razy, mimo że nic nie mówił. Ponaglało mnie jego spojrzenie. Tym razem nawet na mnie nie patrzył, chociaż wiedziałam, że łapie każde moje wypowiadane słowo. Tym razem sama chciałam skończyć jak najszybciej.
– Będziesz się leczył i będziesz żył – dodałam. – To nie jest wyrok.
– Nie jest? – dopiero teraz podniósł na mnie wzrok.
– Nie, przysięgam.
Kiedy już spokojnie piliśmy kawę, zapytałam go, czy według niego wracałabym teraz do Krainy Deszczu, gdyby był w kiepskim stanie.
– No nie, rzeczywiście. Tu mnie masz.
Puściłam do niego oko i, mimo wszystko, pogłaskałam po głowie.
Widziałam, jak na jego twarzy maluje się jakiś rodzaj ulgi.
U Mamy – wręcz przeciwnie.
3.
Pyta mnie o śmierć. Ja pierdolę. Czy te białe, wypadające zęby, które śniły mi się niedawno, oznaczają, że teraz będziemy wałkować tylko jeden temat?
Pyta, czy jak umarła Babcia Helenka, to płakaliśmy. Czy wcześniej Babcia płakała, kiedy straciła męża.
– Tak, bardzo płakała. Wszyscy płakaliśmy.
– Why did he die?
– Był chory. I miał już sporo lat…
– And what did your babcia do?
Fruzia jest bardzo poważna. Widzę, że to ten moment, kiedy dociera do niej rzeczywistość.
Mnie natomiast przypomina się tamten dzień. Babcia była u nas, siedziała w moim pokoju, kiedy Mama wystukiwała numer do szpitala na czerwonej słuchawce telefonu stacjonarnego. Pamiętam kabel poskręcany w sprężynki, zupełnie jak Fruzi loki, kiedy nie rozczeszę jej włosów po umyciu. I Mamę, osuwającą się na ścianę w przedpokoju, podtrzymującą ciężar swojego ciała o szafkę na buty. Babcia wiedziała od razu.
– Było jej bardzo smutno, tęskniła za dziadkiem, ale była otoczona ludźmi, którzy ją kochali i to jej pomogło. Zawsze najważniejsze jest to, żeby być z bliskimi.
– I don’t want anyone to die – mówi ona smutno.
– Wiem, ja też nie, ale wszyscy kiedyś odejdziemy, zwierzaki też. To jest część naszego życia. I potem spotkamy się jako dusze, pamiętasz?
– Mhm… Mama… How old is Rudolf?
– Ma 11 lat. Przecież wiesz.
– Is he old?
Dobre pytanie.
– Jak na psa, to ma sporo lat, ale bardzo stary jeszcze nie jest.
– And he will die too?
Na szczęście już ziewa, więc głaszczę ją po głowie i spokojnie zasypia, zanim zdążę odpowiedzieć.
A jednak nie, nie tylko to będziemy wałkować. Następnego dnia pyta mnie o seks.
4.
– Love you lots – mówię do niej na dobranoc. Tak nam się przyjęło.
– Love you tiny bit – mówi ona.
– Ej, a ja cię kocham dużo – udaję oburzenie. – Mogłabyś mnie kochać 'lots’? Dużo? Albo chociaż trochę bardziej?
– No – stwierdza Ifi zdecydowanym głosem. – Tiny bit. You, Gagi, Fruzia and Gabka.
Śmiać mi się chce, bo wymyśliła sobie, że 'love you tiny bit’ to mega wyznanie.
Ale w sumie to JEST kosmos. Za nami naprawdę długa droga w tym kochaniu. Jej tiny bit to dużo więcej niż oczekiwaliśmy rok temu.
5.
Rozmawiamy z Mamuśką. Chwilami bardziej martwimy się o nią niż o niego.
– Zobacz, jak to odliczanie szybko nam idzie – mówię o naszym powrocie, żeby podnieść ją na duchu. – Mamuś, tylko ja was, kurwa, proszę, dożyjcie, co? I ciebie też mam tutaj na myśli. Dbaj o siebie.
Niekończąca się prośba, którą Mama Moja Najlepsza centralnie olewa.
– No tego akurat ci nie mogę obiecać, ale będziemy się starali.
– Mama, kurwa mać, nie ważcie się! Bo zamiast płakać, to ci skopię tyłek na pogrzebie!
– Jak ty się do matki odzywasz?!
Rechoczemy.
6.
Tłumaczę znaczenie słów 'south’ i 'north’ w grupie dla początkujących. Jedne z moich kursantów nie kuma, więc w ruch idzie język migowy, tradycyjna mapa świata wisząca na ścianie, wreszcie Google ze zdjęciem kompasu oraz słownik angielsko-arabski. Staram się jak mogę, grupa pomaga, nikt z nikogo nie drwi, bo kto nie był w takiej sytuacji, niech pierwszy rzuci kamieniem. Ale muszę się odwrócić do tablicy, żeby opanować drżenie i rżenie. Ramiona mi dygoczą, z oczu lecą łzy, kursant niewzruszony. Z blogim uśmiechem co chwilę pyta łamaną angielszczyzną:
– Is in England or not?
– Every-where – mówię na dwóch długich wdechach, zataczając ramionami szerokie koła. – Every … where…
Dawno się tak nie spłakałam. Wyszłam z zajęć naładowana nową energią.
7.
Mama zawsze wstawała pierwsza. Dla mnie to był środek nocy, a ona włączała sobie radio i w szlafroku krzątała się po kuchni. Robiła nam kanapki, herbatę, sobie kawę. Dopiero później ściągała nas z łóżek. Myśl, że mogłabym wstawać dobrowolnie przed wszystkimi, żeby tych wszystkich obsłużyć, była nie do udźwignięcia dla nastoletniego umysłu.
– Przecież mogę sobie kupić dróżdżówkę – powtarzałam.
Wstaję przed nimi. Ten moment wyjścia z ciepłej pościeli zawsze jest bolesny, ale jeśli zdążę wstać przed szarańczą, lubię ten półmrok naszej kuchni. Wypuszczam Rudolfa na trawkę, chwilę później (bo Rudolf sika w biegu) tylko lekko uchylam drzwi i patrzę jak sierściuch prawie gubi łapy w biegu do miski. Szykuję śniadanie, tuck boxy, lunch boxy, mleko dla Ifi. Mieszam owsiankę, kroję jabłko na drobne kawałeczki.
Medytacja na granicy nocy i dnia.
Dopiero jak się przejadę w kapciach po podłodze mokrej od Rudolfowej wody, uznam, że ten dzień, jak każdy inny, znów nie ma szansy być taki zen. Jedną ręką zdążę złapać się szafki, drugą odczyniam w powietrzu jakieś dziwne egzorcyzmy. Jednym kolanem jak w slow motion ballet show spokojnie ląduję na podłodze. Cud jogi albo wapnia w pastylkach, że jeszcze się nie połamałam.
– Kurrrrrwa – zaklnę siarczyście. – Ja ci kiedyś jaja poobrywam!
Na koniec umiera Simba, pies Rodziny Wielkich.
I puenta mi ucieka.
Zdjęcie: Marcin Wąż z Pixabay

– I’m a bit nervous – oświadczyła Fruzia z uśmiechem w połowie drogi do szkoły.
Wiele razy przekonywałam się, że jej bycie nervous często równoznaczne jest z dziecięcym podekscytowaniem na myśl o czekających ją przyjemnościach. Od powrotu z wakacji w Polsce odliczała noce do pierwszego dnia w Year 2.
– Druga klasa, wyobrażasz to sobie? – powiedziałam do Inżyniera.
Dokładnie tak, jak pewnie milion rodziców mówiło do swoich bliskich i znajomych tego samego poranka.
– And me pre-school – upomniała się o uwagę Ifi.
Ifi, choć policzki aktualnie przechodzą metamorfozę z toddlerowych na bardziej przedszkolne, wciąż jest wizualnie drobniejsza niż jej rówieśnicy. Przed nią dwanaście miesięcy w pre-school, ale za rok o tej porze ona też wskoczy w szkolny mundurek. (Że co? Co ja właśnie napisałam??) Ma dużą szansę być najmłodsza w klasie.
Fruzia regularnie wystrzeliwuje w górę w ciągu jednej nocy. Podczas jej nieobecności kupiłam jej szkolną bluzę o dwa numery większą niż stara, w której chodziła jeszcze w lipcu. Przez chwilę zastanawiałam się nawet, czy nie przedobrzyłam, czy w niej nie utonie. A tymczasem kiedy dziś stanęła do tradycyjnej, pierwszodniowej sesji fotograficznej, ze zdumieniem stwierdziłam, że bluza jest w jej aktualnym rozmiarze.
Poszły więc. Takie same spinki z różowymi pomponkami we włosach, plecaki wyładowane po brzegi wszystkim. Po czterech dniach katastroficznego toilet training Ifi wreszcie załapała, o co w tym wszystkich biega i zyskała pełne uznanie Wendy, ale co rano upewnia się, czy aby na pewno ma pół swojej szafy w torbie.
– I my majki? – pyta.
– Majtki są.
– My podnie?
– Spodnie też.
– My water?
– Wszystko jest, sprawdź sama.
Fruzia upatrzyła sobie mój wielki lunch box na długie dni w pracy i tak skutecznie wierciła mi dziurę w brzuchu aż zawarłyśmy deal, że w piątki będzie mogła zabierać go do szkoły ze swoimi snackami. Snacks mają być w założeniu mała przegryzką przed lunchem, jakiś owoc lub krakersy. Moje pudełko jest tak duże, że zajmuje większość Fruzinego plecaka, a jedzenie lata w nim po całości, ale umowa to umowa. Nie sądzę, że szybko jej sie znudzi. Plecak zresztą też wybrała dziś ogromny (z całej kolekcji szkolnych toreb podarowanych przez bliskich) – oldschoolowy, sztywny tornister, krwistoczerwony, jeden z takich, jakie nasze pokolenie nosiło za młodych lat.
– Matko, co ty tam spakowałaś? – Inżynier przyjrzał jej się uważnie.
– My stuff – oznajmiła z dumą starsza córka.
– Olivia!! – wrzasnęła Fruźka na widok psiapsióły, wyłaniającej się zza płotu.
– Fruzia! – wrzasnęła Olivia. – I was in the Bahamas!
– I was in Poland!
Parsknęłam. W ich wieku mówiłam, że byłam u babci.
Szybki buziaczek i już jej nie było. Zanim wyszłyśmy za szkolną bramę, zorientowałam się, że wciąż mam na ramieniu jej torbę ze strojem na PE. Oraz reklamówkę z kaloszami. Wróciłyśmy pod drzwi klasy, próbowałam przywołać Fruzię, żeby odebrała ode mnie sprzęt, ale zbyt zajęta była ekscytującymi rozmowami ze współosadzonymi na tyłach klasy.
– We’re going to sit z tyłu now – doinformowała nas z dumą rano. – Year One are going to sit z przodu.
We Fruźki szkole klasy są łączone. Klasa pierwsza z drugą, trzecia z czwartą, i tak dalej. Siedzenie z tyłu to awans społeczny. To zresztą nie zmieniło się na przestrzeni lat i pokoleń, prawda? Wzorowi z przodu, z tyłu luzacy.
Szybki buziaczek i już jej nie było. Zniknęła za drzwami przedszkola z opiekunką i Tobiasem, z którym czule przytulała się na powitanie. Nie odwróciła się, żeby mi pomachać, bo bez przesady, ile można. Więc to ja się odwróciłam i spokojnym krokiem powędrowałam ku nowej przyszłości.
W piątki nie pracuję. W PIĄTKI NIE PRACUJĘ!😂
Zdjęcie: Лариса Мозговая z Pixabay
Najnowsze komentarze