Wyobrażam sobie, że ma w sobie taką małą, puchatą kuleczkę, która drży jak osika, kiedy Fruzia płacze. Ta włochata kulka pozostaje niewzruszona, kiedy płacz jest o czekoladę, której już nie dostanie, o bajkę, której już nie obejrzy, albo kiedy to jeden z tych rozpaczliwych krzyków z serii nie-mam-humoru-i-wszyscy-muszą-się-o-tym-dowiedzieć. Puchata reaguje na inne bodźce. Na widok krowy, która osieroca w animowanym filmie młodszą krowę. Na wiadomość, że ktoś nie ma już babci. Albo na moją szczerą odpowiedź na pytanie, czy my też kiedyś umrzemy i pójdziemy do nieba. Tak bardzo mnie wtedy korci, żeby kłamać. Owinąć ją w folię bąbelkową, ukołysać w ramionach, utulić, powiedzieć, że to wszystko nieprawda, że wszystko zawsze będzie dobrze, ty i my, dziadkowie, wszyscy, których kochamy zawsze będą obok, a teraz już śpij spokojnie i zupełnie się tym nie martw, to wszystko nieprawda… A tymczasem, choć moja własna puchata kulka kurczy się pod wpływem nagłego, wewnętrznego bólu, mówię jej coś zupełnie innego. Że wszyscy umrzemy, każdy z nas. Że tej krowie bez mamy na pewno było bardzo, bardzo smutno i mnie też jest smutno, kiedy na to patrzę. I że ja też tęsknię za swoją babcią. Okraszam to wszystko obowiązkowo pozytywną nutą, przekonując samą siebie, że tak musi być, że nie ma odwrotu z takiej drogi, bo sama wiem, że najłatwiej przełyka się trudne sprawy, jeśli z czułością podają je na tacy kochający nas ludzie. Pamiętam, jak szłam z mamą na pierwszy zastrzyk. Pierwszy z długiej serii zastrzyków z penicyliny.
– Będzie trochę bolało, nie będę cię oszukiwać. Ale będzie krótko, a ja będę zaraz obok. To jedyna droga do tego, żebyś była zdrowa – mówiła Mama, a ja miałam w gardle kluchę, ale trzymałam ją za rękę i szłam do przychodni wiedząc, że ona będzie tam ze mną. Trochę bolało, ale przeżyłam. Każdy kolejny zastrzyk był łatwiejszy, po kilku w ogóle o nich nie myślałam.
– But I don’t want you to go up the sky – mówi Fruzia, a broda zaczyna jej niebezpiecznie drżeć.
Uśmiecham się i całuję ją w łapkę.
– Ale ja się nigdzie nie wybieram – mówię. – Myślę, że umrę dopiero wtedy, kiedy będę bardzo, bardzo stara (daj Boże!), ty będziesz miała może swoje dzieci, będziesz dorosła, kochana…
– But I want you to be with me forever!
– Ależ ja będę forever! Kiedy pójdę do nieba, będę się tobą opiekować z góry…
– … and you will wave at me?
– No pewnie. Będę machać każdego dnia. A potem, kiedy ty będziesz już bardzo, bardzo stara, przyjdziesz do mnie i się spotkamy. I co to będzie za radość!
– And daddy will be there?
– Wszyscy. Wszystkie babcie, dziadkowie, ciocie, wujkowie… I wtedy będziemy robić pikniki w chmurach.
Fruzia ociera łzy.
– Ok, I like that. It’s going to be fun!
Nie kłamię, przynajmniej nie oszukuję samej siebie. Tak ma być, bo tak to wymyśliłam. I uwierzyłam w czyjąś wizję, że każdy dostanie takie niebo, o jakim marzy. Tylko dlaczego w takim razie jest mi tak cholernie smutno?
Puchata dygocze, kiedy śpiewam Fruzi Laleczkę z Saskiej Porcelany. Usłyszała ją na YouTubie, zakochała się natychmiast w rzewnej melodii, a potem prosiła, żeby śpiewać jej do snu. Po tygodniu dopiero zapytała, co to właściwie znaczy, że książę… ”you know, what happened to him?” Westchnęłam, przeczuwając kłopoty.
– Książę był z porcelany, to znaczy ze szkła. Wiatr zrobił przeciąg i książę spadł z półeczki i się rozbił.
– Like… he was broken?
– Tak, zepsuł się… – mówię. – Ale jestem pewna, że potem ktoś go skleił! – dodaję szybko, widząc jej minę.
Za późno, płacze. Płacze rozdzierająco i rozpaczliwie, nie sądziłam, że będzie aż tak źle.
– Rock mi like a baby – prosi. Zaczynam ją kołysać, zupełnie jak kiedyś, dawno, dawno temu, a przecież jakby przed chwilą. Mój maleńki Skrzat, moja mała dziewczynka.
– Kochanie, posłuchaj, jutro napiszę ci szczęśliwe zakończenie do tej historii, dobrze? Książę zostanie sklejony i będą żyli z laleczką długo i szczęśliwie, dobrze? – brnę po omacku.
Fruzia wciąż płacze, moje serce pęka jak książęca porcelana. Zaczynam śpiewać, nie do rymu, do niczego właściwie, klecę słowa na szybko i bez ładu:
Aż dnia pewnego na komodzie Ktoś skleił księcia i znów był cały Laleczka z księciem już na zawsze Byli szczęśliwi i zakochani
Fruzia powoli uspokaja rozdygotane ciało, ale wciąż leje potoki łez.
– Kochanie, słyszałaś? Oni są szczęśliwi… już na zawsze… – tulę ją i głaszczę po plecach.
– I know – chlipie ona.
– To dlaczego wciąż płaczesz?
Wycieram jej policzki, nosek… Jest mi tak przeraźliwie smutno, że wtedy w myślach postanawiam pudrować jej życie trzema warstwami permanentnego makijażu do końca swoich dni.
– I don’t know… I can’t stop the tears coming out…
Kiedy Tasmanka w końcu się uspokaja, delikatnie zaczynam sondować:
– Może nie będziemy śpiewać tej piosenki, skoro robi ci się przy niej tak smutno, co?
– No – Fruzia jest zdecydowana. – I like it. It’s beautiful. But don’t sing that bit when… you know… książę gets broken…
– Dobrze, będę omijać tę część.
Śpiewamy ją nadal. Przeskakujemy tylko smutną zwrotkę, choć Fruzia i tak wie, że ona jest. Żeby coś naprawić, trzeba to najpierw zepsuć.
Żeby umrzeć, trzeba najpierw żyć.
A cóż to byłoby za życie bez tej podskakującej, puchatej kulki w środku?
Kto nie zaznał goryczy ni razu, ten nie może być nigdy w niebie.
Więc jestem pewna, że kiedyś, za bardzo, bardzo długi czas, spotkamy się u góry na pikniku w chmurach.
Zdjęcie: Ralf Kunze z Pixabay