Nie wiem, skąd to się bierze.
Są takie dni, kiedy mój angielski mogę przyrównać jedynie do angielskiego niejakiego Tolka Ce. Tolek, spojrzawszy z uwagą na zdjęcie, które miał opisać podczas ustnego poprawkowego egzaminu maturalnego, zamyślił się głęboko, po czym po kilku chrząknięciach komisji z szerokim uśmiechem i zapałem zaczął powtarzać 'I can see electronics… and electronics… I can see…”* Fotografia przedstawiała salę operacyjną, a w niej zespół chirurgów operujących pacjenta. Tak mnie ta wypowiedź Tolka powaliła, że niemal zjechałam pod stół wraz z zieloną zasłoną udającą obrus, której kurczowo chwyciłam się, aby zachować resztki powagi.
Są więc takie dni, kiedy rozmawiam z Liz, a mój umysł zachowuje się tak, jakby był zdolny do wyprodukowania jedynie tych nieszczęsnych electronics. Niby rozmawiam, niby po angielsku, ale słowa puchną mi w gardle, robią się ciężkie, teoretycznie je znam, ale jakbym je po raz pierwszy wymawiała. Niektóre uciekają i wtedy przez pół minuty zastanawiam się, jak do licha ciężkiego nazywa się to coś bujające, o to słowo mi chodzi, którego ostatnio nadużywamy w obu językach, ale zamiast swing w głowie uparcie huczy string, choć nie mówię tego głośno, bo wiem, że to nie ta sekwencja liter i dźwięków. I wychodzę potem z takiego spotkania, zastanawiając się, jak ja, do cholery, skończyłam studia i czy miałabym aktualnie szansę na stanowisko angielskiej babci klozetowej w angielskim kiblu in the middle of nowhere.
Są też takie dni jak dzisiaj, kiedy rozmawiam z Liz – nie, ja nie rozmawiam, ja plotkuję! – a słowa namiętnie się do mnie kleją. Płynę, dosłownie płynę, i to stylem Otylii Jędrzejczak, bo o moim własnym nie ma w ogóle mowy. Opowiadam jej o minionych wyborach w Polsce, o PiS i ustawie in vitro, potem śmiejemy się z salsy naszych chłopaków, a ja chwytam jej słowa, zanim jeszcze je wypowie, a swoje wypowiadam szybciej niż o nich pomyślę. Gdybym tylko tego dnia miała rozmowę kwalifikacyjną o pracę, jak nic zostałabym pogodynką w BBC. I wychodzę z takiego spotkania, zastanawiając się, gdzie, że się tak brzydko wyrażę – do kurwy nędzy, chowam ten mój językowy geniusz na co dzień.
Nie wiem, skąd to się bierze, ale zaprawdę powiadam Wam, dowiem się. Dowiem się, co takiego (nadmiar czekolady? / niedobór czekolady? / niedobór Smirnoffa?) sprawia, że raz jest rewelacyjnie, a raz jęzor kołkiem staje jak kłoda oraz odkryję metodę na całkowitą eliminację tegozłego z talerza, szklanki lub powietrza.
A potem to opatentuję i dostanę Nobla.
*Tolku, nawet jeśli wygooglujesz się tutaj przypadkiem, to jak Cię znam, będziesz raczej dumny z obecności w tym wpisie niż oburzony moim brakiem taktu. Uwierz mi, gdybym mogła, chętnie dałabym Ci tę maturę raz jeszcze.
A wiesz, tak samo mam czasami po polsku 😉 Zwłaszcza po wielogodzinnych "dyskusjach" z Bąblem, po których mój narząd mowy tak się umęczy tym całym dźwiękonaśladownictwem, że nie jestem w stanie już niczego sensownego powiedzieć chociażby do męża wracającego z pracy 😉
Angielski natomiast w czasach licealno-akademickich miałam opanowany w naprawdę przyzwoitym stopniu, nawet z jakichś tam egzaminów na studiach byłam zwolniona dzięki świetnie zdanej, rozszerzonej maturze. A teraz – po tylu latach nieużywania – chyba nawet na stanowisko angielskiej babci klozetowej nie odważyłabym się aplikować…
Nie wiem, czy to ta czekolada w nadmiarze lub w deficycie, bo sama nie jadam, ale co do Smirnoffa to stawiam na to, że rewelacyjność nie rośnie wprost proporcjonalnie do jego nadmiaru.
Ot, przykład z życia. Naprzeciwko mnie, po drugiej stronie zielonego sukna siedział swego czasu blady jegomość. Taki drugi Tolek Ce. Jegomość wydawał się był zażyć coś dla kurażu, by błysnąć wymaganą elokwencją. Po czasie – u źródeł – upewniłam się, iż domysły me były słuszne, a kuraż miał zagwarantować specyfik z rodziny Smirnoffopodobnych. Niestety mój Tolek Ce nad tym zdjęciem nie wydusił z sobie nic jeno banana od ucha do ucha. Nieszczęsny.
Poprawka była za czas jakiś miesiące, osoby życzliwe Tolkowi odradziły wspomaganie kurażu czymkolwiek.
Zdał.
Bynajmniej nie butelki w skupie;)
* za czas jakiś – miesiące się zaplątały nieproszone;)
Ja też tak mam z polskim, ale z językiem ojczystym jest zdecydowanie łatwiej, bo raczej nie traktujesz chwilowego zaćmienia umysłu jako 'o matko, ja naprawdę nie potrafię mówić w tym języku'!;-)
Prawda, język nieużywany to jezyk zapomniany. U mnie stało się tak z francuskim (studia) i hiszpańskim (przed wyjazdem z Polski). W obu potrafię się przedstawić i coś tam dzwoni, kiedy natknę się na słowo pisane, ale żeby pogadać… 🙂
Ha ha ha! Zobacz, leśna, jak my potem tych delikwentów pamiętamy! Z tym, że alkohol nie pomaga w lingwistycznych wygibasach, to się zgadzam. Kiedyś poszliśmy ze znajomymi do pubu, my Polacy, oni Duńczycy, rozmowa oczywiście po angielsku. Jak tak słuchałam chłopaków wlewających w siebie kolejne piwa, to coraz bardziej chciało mi się śmiać, bo ich angielski z każdym kolejnym piwem robił się coraz bardziej polsko-angielski i duńsko-angielski!:-)
To znaczy, że to musi być ta czekolada!;-)
To chyba czasem też kwestia zmeczenia. Ja wróciłam teraz do nauki angielskiego w ramach mojej prywatnej akcji "zainwestuj w siebie albo raczej wyjdzie z domu choć na półtorej godziny bo oszalejesz " I kiedy mam pół godziny żeby odsapnac przed zajęciami to mówi mi się lepiej A kiedy lecę na biegu to zacinam się, zgrzytam i mylę…
Tak, to akurat prawda, trudniej się wysłowić, kiedy człowiek pada z nóg. Fajnie, że wróciłaś do nauki języka. Ja generalnie lubię się uczyć i też bym chętnie coś sobie postudiowała, ale "chwilowo" to niemożliwe;-) Choć jestem pewna, że jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa językom obcym w tym życiu.