Tubylcy mówią o niej Food Safety Officer. W Piątej Chatce i Polandii mówimy o niej Baba z Sanepidu.
Baba z Sanepidu pojawiła się w naszej piekarni dzień po przylocie Drugiego Taty.
– Tato, dosłownie spadłeś nam z nieba! – stwierdziłam, po raz kolejny w tym życiu dziwiąc się regule, że nic nie dzieje się bez przyczyny.
Teść spojrzał na mnie z rozbawieniem.
– Może i z nieba, ale wolałbym nie spadać – powiedział spokojnie.
Drugi Tata przybył do Krainy Deszczu wcześniej niż to było w planach, aby wesprzeć syna w pracach remontowo-budowlanych. Szybko okazało się, że Tata był również potężnym wsparciem psychicznym dla Inżyniera, kiedy Baba z Sanepidu wręczyła Inżynierowi listę rzeczy do przykręcenia, dokręcenia, dokupienia, przybicia i wyrównania. Na liście znajdował się również zlew, gdyż wielkość tego obecnego w piekarni nie zadowoliła Baby w najmniejszym nawet stopniu.
A podobno rozmiar nie ma znaczenia.
– Entliczek, pentliczek, czerwony stoliczek… – wyliczał Inżynier, tak celując w nas palcem wskazującym, żeby bęc wypadło akurat na Drugą Mamę.
Bądźmy szczerzy. Ja, Fruzia i Rudolf tak naprawdę w ogóle nie byliśmy brani pod uwagę. Gdzie Fruzia, tam i ja, a to już dwie kompletnie nieprzydatne do niczego osoby w aucie, podczas gdy Blaszak mógł zabrać jedynie kierowcę i jednego użytecznego pasażera. (Teoretycznie również zlew.) Inżynier wahał się pomiędzy Tatą a Mamą, jako że nie był pewien, czyje zdolności bardziej przydadzą mu się w chwili zakupu zlewu – Taty zdolności techniczne, czy też praktyczne umiejętności Rodzicielki rodem z egipskiego targu. Intuicja podpowiadała mu jednak, że te ostatnie mogą okazać się kluczowe dla sprawy. W końcu Mama potrafi migać ceny w każdym języku.
Pojechali więc.
Z ich późniejszej relacji, przerywanej spazmatycznymi wybuchami śmiechu Drugiej Mamy, wynika, że entliczek pentliczek miał rację. Targowanie się w zasadzie nie było potrzebne, ale Mama przydała się Inżynierowi w wymiarze estetycznym.
– Zajechaliśmy na jakieś wygwizdowo – opowiadał później Mąż Mój. – Oprócz nas i dwóch facetów na podwórku, żywej duszy brak. Wysiadamy z auta, Mama w eleganckich kozakach, płaszczu, belferskie okulary i dystyngowany chód. Samochód też niczego sobie, przynajmniej czysty, tyle że … osobowy. No i ja. Dobrze, że była tam Mama, bo patrzyliby na mnie jeszcze bardziej podejrzliwie – śmiał się Inżynier.
– W czym możemy pomóc? – zapytali panowie.
– Przyjechałem po zlew – odparł odważnie polski biznesmen.
Panowie automatycznie rozejrzeli się dookoła.
– Ale czym? – zapytali w końcu. – Czym chcesz go przewieźć?
– No… autem – stwierdził Inżynier niezrażony nutą powątpiewania słyszalną w głosach i dostrzegalną w spojrzeniach panów.
Nie, to nie była jedna nuta. To była cała symfonia wątpliwości.
Mężczyźni jak na komendę ponownie rozejrzeli się wokół siebie, a kiedy nie dostrzegli nic godnego ich uwagi, łaskawie obdarzyli Blaszaka spojrzeniami.
– Tym?
– Tak – Inżynier naprawdę starał się zabrzmieć profesjonalnie, ale opanowała go wewnętrzna trzęsawka i do dziś nie jest pewien, czy mu się to udało.
– A czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, że ten zlew ma 4 metry i dwa głębokie baseny? – padło pytanie.
Zdawał sobie, co jeszcze bardziej rozbawiło facetów. Gdyby przyjechał tu do nich jakiś nieoświecony, nieobyty w remontach człowiek, to można by mu pobłażliwie wytłumaczyć, objaśnić, nakierować, ale tu biznesmen z prawdziwego zdarzenia się trafił. Wie chłopak, po co przyjechał i że to coś jest dwa razy dłuższe od jego samochodu, którym ma zamiar to przewieźć, a jednak jest pewien, że sobie poradzi! I jeszcze jakąś elegantkę ze sobą przywozi!
– Spokojnie, panowie, jestem przygotowany – oświadczył Mąż Mój Zaradny. – Mam ze sobą piłę i zamierzam zaraz skrócić ten zlew tak, aby zmieścił się do samochodu. Taki długi do niczego nie jest mi potrzebny.
(Słyszycie, panowie? To się nazywa świadomość własnej męskości!)
W tym miejscu opowieści całym rodzinnym składem doszliśmy do wniosku, że panowie prawdopodobnie będą opowiadać o Inżynierze kolejnym pokoleniom sprzedawców zlewów.
– A jaka to piła? – indagowano dalej. – Bo nie wiem, czy widziałeś stal, z której on jest zrobiony…
… aaaaaaaa… tego to jednak nie wziął pod uwagę Mąż Mój!
– Stałem tam z tą moją maleńką piłką przy tym wielkim i ciężkim jak dzwon dwubasenowym zlewie i prawie płakałem ze śmiechu! – opowiadał dalej. – Mama trzymała fason i profesorkie maniery, ale widziałem, że też zaraz pęknie. A oni już nawet nie próbowali się nie śmiać!
I ostatecznie tym ich rozłożył Mąż Mój na łopatki. Panowie ścięli ten zlew na miejscu piłą wielką jak dąb i za kilka symbolicznych funciaków dorzucili transport do piekarni. Kilka dni później miałam okazję osobiście przekonać się, o jakich rozmiarach basenów i o jakiej stali cały czas mówiliśmy.
Dochodzę do wniosku, że moja wyobraźnia bywa czasem naprawdę mocno ograniczona.
O zlewie wszystko zrozumiałam. Tylko kto tą piekarnię otwiera?!
No my! Pamietasz wpis sponsorowany? To o nas bylo!:-)
Ruszcie z kopyta 🙂 To teraz możecie zmywać razem nawet sobie nie przeszkadzając 😉 A tak serio to zespawaliście ho na miejscu czy jak? Szkoda, że mieszkacie tak daleko 🙁 Co do sanepidu to chyba te Baby mają jakieś międzynarodowe szkolenia z zakresu obsługi klienta, bo co kraj to tak samo 😀
Chyba mnie coś ominęło:) Poszukam!
Doczytałam! Chyba kiedyś specjalnie przyjadę spróbować tego chleba! Życzę ogromnego sukcesu! Nie mogę się doczekać na zdjęcia kolejki do tej piekarni:)
My tez!!:-) Dziekujemy, kciuki sie przydadza w kazdej liczbie!:-)
Mowiac szczerze, nie mam pojecia, co dalej sie przydarzylo zlewowi, ale Maz Moj twierdzi, ze wszystko gra:-) I tak, sanepid to musi byc jakis miedzynarodowy spisek!
Polak potrafi! Koncepcja, plan i wdrożenie, jakie nie śniło się piekarzom z Krainy Deszczu;)))
A do tego efekty! Efekty! (No dobrze, te będą trochę później, ale za to z przytupem!):-)