Nazywamy ją Lady Di, a ona to uwielbia. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek była w złym humorze. Zawsze wita nas promiennym uśmiechem, otoczona z jednej strony łóżka pluszowymi psami, których imion wciąż nie potrafię zapamiętać, z drugiej – maleńkim, różowym bobasem z nienaturalnie długimi rzęsami. Gumowe dziecko wciąż gubi jej się w pościeli, więc każdej nocy Lady Di doświadcza kilku wirtualnych zawałów serca. Trochę jak my przy Fruzi w pierwszych miesiącach jej życia. Lady zdarza się mówić od rzeczy; czasem naprawdę trudno wyczuć, czy Seniorka dowcipkuje, szykując się do puenty, czy też zakleszczyła się właśnie w sidłach demencji i puenta, o ile będzie, może nas lekko zbić z tropu.
Wczoraj przed północą Lady Di oznajmiła, że koniecznie musi wstać.
– Jest środek nocy – przypominam spokojnie. – Cóż takiego niecierpiącego zwłoki masz do załatwienia o tej porze?
– Kozy – odpowiada Seniorka, podpierając się łokciami o poduszki.
(Co?)
– Muszę wpuścić kozy! – Lady Di niespokojnie wierci się w pościeli, usiłując się spionizować.
(Czyli jednak.)
– Kozy? – powtarzam trochę bez sensu.
– No tak, kozy, wypuściłam je i zapomniałam o nich – słyszę poddenerwowanie w jej głosie.
Już wiem, że Di nie zaśnie, dopóki nie uspokoi się w sprawie swoich zwierząt, proponuję więc, że to ja wpuszczę kozy z powrotem, a ona w tym czasie się prześpi.
Seniorka opada z ulgą na poduszki.
– Zrobiłabyś to dla mnie? – dopytuje jeszcze. – Naprawdę?
– Naprawdę, śpij spokojnie, obiecuję, że kozy wrócą bezpiecznie – przyrzekam.
O szóstej rano pukam do sypialni Lady. Zdążyłam zapomnieć o złożonej obietnicy, ale Seniorka jest czujna.
– Wpuściłaś moje kozy? – zerka na mnie z nadzieją.
– Oczywiście, co do jednej – kłamię jak z nut.
Seniorka wygląda na wielce ukontentowaną. Chwilę później jednak wzdycha:
– Musiały być głodne.
– To prawda, były bardzo głodne – zaczynam wczuwać się w rolę. – Ale nie martw się, nakarmiłam je.
Jestem z siebie bardzo dumna. W końcu nie codziennie mam okazję uratować czyjeś dobre samopoczucie nakarmieniem wyimaginowanych zwierząt.
– Taaaak? – Di jest wniebowzięta. – A co im dałaś?
Zonk. Na chwilę zastygam w bezruchu, usiłując pobudzić szare komórki do pracy.
Yyyy… Do cholery, czym się żywią kozy?
A tak w ogóle, to po co wyłaziłaś przed orkiestrę, mała? Prosił cię ktoś?
(Z korytarza dobiega mnie słabo tłumione parsknięcie koleżanki.)
– Eeee… wiesz…. dałam im to, co dla nich zostawiłaś – plączę się w zeznaniach.
Lady Di z wyrazem wdzięczności na twarzy natychmiast zapada w błogą drzemkę.
Ekhm. Dobrze, że nie zapytała mnie, jaką techniką je wydoiłam.
Hehe to moze zamiast drugiego psa sprawie sobie kozę? Masz już jako taka wprawę 😀 😀
W zasadzie Rudolf podpada pod kozę, bo jak się na coś uprze…:-)