Ale wyłazi.
Kiedy opowiadali mi o ukochanych miejscach w swoich krajach, zastanawiałam się, czy powinnam była dawać im to zadanie. Potem, czy powinniśmy byli pominąć googlowanie zdjęć tych ich zakątków. Miałam zamęt w głowie, przebiegło mi przez myśl, że kurwa mać, następnym razem przemyśl, ale potem pomyślałam, że oni chcą. Chcą opowiadać i pokazywać zdjęcia, nawet jeśli przez chwilę głos im się zawiesi, a google pokaże na bocznym pasku not-so-beautiful pictures, które zawsze wywołują ciszę. Dla równowagi pokazałam im moje ukochane miasta dziś i Warszawę z końca II wojny. Żadna to wspólnota doświadczeń, gdzie ja dziś, a gdzie oni, ale przez chwilę poczułam, że oni rozumieją, że ja staram się zrozumieć. Coś.
Wszędzie widzę dzieci. I to nie baby brain mi się załączył, bo ja widzę te chore i te smutne; te starsze, niby już dorosłe, a przecież wciąż potrzebujące mamy i taty, też widzę. Te, nad którymi nikt się nie rozczula, bo już sobie poradzą, do pracy nawet mogą pójść, świat stoi przed nimi otworem, no nie? I te wystawione za drzwi w środku nocy*. I szlag mnie trafia, że nie ma takiej mocy na świecie, która by to zmieniła, że można tylko małą cegiełkę tu i małą tam, żeby codziennie zmieniać świat na lepsze. Tak po okruszku, nie po łyżeczce nawet. Phi! Jak w wystudiowanej przemowie na Miss Polski. Czasem chciałabym pozrywać te wszystkie światełka w domach tych, co to je wieszają, a potem wystawiają dziecko na próg, i odwołać Święta na całej planecie, bo takich jak ten mały jest więcej, a my siądziemy do kolacji jak gdyby nigdy nic i kieliszkiem mulled wine odpędzimy jesienne zmęczenie.
A przecież sama nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę jej minę na widok tego, co szykuje dla niej Śnięty. I na to wino też czekam.
Prześladują mnie psy. Pies Zamroczonej, który odszedł kilka dni temu. Te wszystkie na fejsbuku też, patrzące prosto na mnie tymi smutnymi ślepiami, nie wiem dlaczego jeszcze nie poukrywałam ich na ścianie. I mamy widzę, te mamy, które chorują, podczas gdy wszyscy wiedzą, że rodzice naszych przyjaciół są nietykalni w ten sam sposób co nasi prywatni staruszkowie. Więc jak choruje jeden, to trochę tak jakby coś w naszej własnej rodzinie zadziało się nie tak.
Czekam na te święta. Bardzo.
Ale dziś mam w środku coś smutnego, bo tak wyraźnie widzę, że nie każdemu jest dana choćby cząstka tej cholernej, reklamowej rzeczywistość. Nie każdy zrobi pierniki, bo nie każdy będzie miał z czego i z kim. Widzę to z bliska. Bywa, że z odległości jednej ławki.
Wiem, oczywiście wiem, że warto je robić. Szczególnie, że mam dla kogo i mam z kim. Tylko czasem zaczynam wątpić, czy przyniesienie własnych pierników na dłuższą metę coś może zmienić w czyimś życiu.
Cokolwiek.
* Update – jako że nie chciałabym szerzyć fałszywych informacji: Śledztwo w toku, to jedna z pierwszych teorii, która aktualnie zdaje się nie mieć potwierdzenia. Nie zmienia to jednak faktu, że tego typu sytuacji jest wiele. Wciąż i wciąż.
Ja myślę że im potrzebne są te dobre wspaniałe wspomnienia związane z dzieciństwem czy z młodzieńczym wiekiem…i nie ważne że Ich ojczyzna jest teraz not so beautifull w ich wspomnieniach jest beautifull czasem warto uciec choć wspomnieniaminod tego co się dzieje aktualnie… Niestety Kochana świata nie zmienimy i kurczę zawsze ktoś będzie cierpiał.. ale możemy zmienić los choć jednego człowieka to bardzo dużo czasem wystarczy się rozejrzeć dobrze…czy polepszyć jakość jego życia… Poza tym zmieniasz wraz z Inżynieem id dwóch lat czyjś los po prostu kochając… trzymaj się kochana Buziaki
Święta też mnie tak nastarajaja, głównie w sprawie dzieci 🙁 A pierniczki zawsze warto robić, bo zawsze znajdzie sie ktoś komu mogą poprawić dzień w szarej codzienności :*
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Rozumiem, mnie tez boli swiat :((
Wiem, Nicole, też to sobie powtarzam, że całego świata nie zmienimy. I że można chociaż próbować pomagać trochę, blisko siebie, tak żeby ktoś czasem się uśmiechnął. Tylko że czasem wyraźnie widzę, że to dużo za mało.
Dzięki, buziaki dla Was!!:-*
No właśnie, dzieci. :-*
🙁 :-*