Fruzi upadek nie był ani spektakularny, ani śmieszny, bo z małymi ludźmi to zwykle jest tak, że ich bliskie spotkania z podłożem kończą się płaczem, plastrami i drżeniem komór serca u opiekunów. Co ciekawe, ten upadek wyglądał dokładnie tak jak jeden z wielu, które Tasman zdążyła już zaliczyć w swoim życiu, a nawet w tym chwilowym mieszkaniu. Szła umyć zęby, w ręku trzymała szczoteczkę z Peppą, poślizgnęła się na podłodze, przewróciła i uderzyła głową w bok łóżka. A następnie w płacz przemieszany z krzykiem. Podniosłam ją w następnej sekundzie, spodziewając się jakiegoś śladu, może rosnącego guza, choć na pewno nie krwi, ale kiedy spojrzałam na jej czoło, zobaczyłam dziurę. Tak to właśnie wciąż wygląda w mojej pamięci. I może przypisałabym sobie ten obrazek nadmiernie rozemocjonowanej wyobraźni, gdyby nie Inżynier, który leżał wtedy na łóżku, i który twierdzi, że w tym samym momencie, wtedy, kiedy podniosłam ją do góry, on zobaczył dokładnie to samo. Zakrwawioną dziurę w miejscu łuku brwiowego Fruzi.
Szkoda, że w takich momentów nie można przewinąć do przodu. Zobaczyć, że wszystko ostatecznie kończy się dobrze, uzmysłowić sobie, że wypadki się zdarzają, i w sumie – żeby tylko takie. Pośmiać się z ulgą, zobaczyć gojący się strupek, uzyskać pewność, że żaden krwotok, żadne wstrząśnienie, ani nic co bezpośrednio zagroziło życiu. Problem w tym, że tak się nie da, a ty musisz przeżyć ten moment i jeszcze kilkadziesiąt następnych, zanim w ogóle zaczniesz odzyskiwać oddech.
– Ona ma dziurę – krzyknęłam do Inżyniera, bo choć wiedziałam, że on tam leży, kilkanaście centymetrów od nas, nie byłam pewna, czy widzi. – Weź ją!
On bez słowa przejął krzyczącego Fruziaka, ja pobiegłam do kuchni. Oboje myśleliśmy wtedy o tym samym – jak my, do cholery, zatamujemy tę krew? Przy obrazku, który ukazał się naszym oczom, spodziewaliśmy się kałuży tej krwi.
W kuchni panował niesamowity syf, bo właścicielka mieszkania taki miała w nim permanentny design, więc najpierw pomyślałam, że, kurwa jasna, ja tu nie znajdę nic czystego. W ostatniej chwili mój wzrok padł na rolkę papierowego, kuchennego ręcznika, który zaczęłam szarpać z dziką furią, modląc się, żeby to wystarczyło. Jeszcze dziś widzę ten rozwijający się i ciągnący za mną ręcznik, bo w tym stresie biegłam już z powrotem, zanim oderwałam sporą jego część od reszty rolki. Zwinęłam go w coś, co udawało kulkę, po drodze zmoczyłam zimną wodą w łazience (czemu tak wolno, szybciej, szybciej!), a potem rzuciłam go Inżynierowi pochylonemu nad Fruzią, usiłującemu choć trochę ją uspokoić, i krzyknęłam, że dzwonię po ambulans.
Nie widziałam, jak wyglądało tamowanie krwi. Pamiętam tylko czerwony, papierowy tobołek ciśnięty przez Inżyniera w róg sypialni. Podzieliliśmy się zadaniami jakoś intuicyjnie, choć zawsze wydawało mi się, że w takiej chwili nie byłabym w stanie odejść od dziecka nawet na centymetr. Z tyłu głowy kołatała mi jednak myśl, że on zrobi to lepiej, a tymczasem ja wezwę pomoc. Żadne z nas nie pomyślało w tamtej chwili, że trzeba raczej brać taksówkę i jechać do szpitala, bo zwyczajnie w tym szoku nie wiedzieliśmy, jak poważna jest jej kontuzja. To w końcu głowa, dziecko, NASZE dziecko, krew…
Wiecie, po co o tym piszę? Bo wtedy, nie wiem dokładnie, w którym momencie, ale gdzieś pomiędzy tym wszystkim przemknęły mi przed oczami wszystkie obrazy takich upadających Fruziaków z naszego bliskiego otoczenia. Zosia, która dwa razy zleciała ze schodów i naprawdę trzeba było wzywać ambulans, mój mini Wielki Brat, który rozwalił sobie głowę, a Mamuśka zobaczyła go wracającego z podwórka zalanego krwią, Ala, która źle oszacowała odległość, mając na nosie dziecięce okulary przeciwsłoneczne oraz te wszystkie opowieści, które znam od Was, kochane Czytaczki. Wasze dzieci też wpadają na grzejniki i inne fascynujące sprzęty. Bardzo pomogła mi świadomość, że to się zdarza i, na szczęście, zazwyczaj kończy się na krzyku i strachu. Krzyk i strach to jeszcze nie koniec świata.
Inżynier zrobił nam zdjęcie w Hospital del Niño Jesús. Jak sam stwierdził – kiedyś będziemy się z niego śmiać. Ja to nawet już się śmieję, bo wyglądamy dość osobliwie. Ta w płaszczu i kozakach narzuconych na kolorowe getry i bluzę od piżamy, z rozmazanym makijażem, to ja. Ta mniejsza ze strużką zaschniętej krwi na policzku, z wielkim plastrem na czole, w piżamie, kurtce i adidasach, z niewyraźną miną, to główna bohaterka wieczoru. Smutna, choć przecież na hasło, że obejrzy ją lekarz, dziecię bardzo się ożywiło i podekscytowało.
– Doctor, ała! – oznajmiła.
– Tak, pan doktor opatrzy ci ała.
Pozwoliła mu zajrzeć pod plaster i wyraźnie spodobała jej się diagnoza, która brzmiała 'oh la la, we need a surgeon’.
– U la la, more doctor – spuentowała w poczekalni Fruzia.
More rzeczywiście oznaczało more, bo wkrótce nad Fruzią leżącą na kozetce pochylałam się nie tylko ja, próbując śpiewać i głaskać Tasmana po głowie, co jak wiadomo nie mogło przynieść satysfakcjonujących rezultatów w tamtych okolicznościach przyrody, ale też trzech młodych lekarzy i jeden głównodowodzący, który objaśniał Inżynierowi, jako temu bardziej przytomnemu, co zamierzają w związku z Tasmanem. Bogu dzięki, że głównodowodzący mówił pięknie po angielsku. Fruzia płakała, ale jednocześnie była bardzo dzielna. Oni jej tam zaglądali do tej rany, czyścili, przymierzali opatrunki, a ona nawet ich nie kopnęła w odwecie! Ja chyba nie byłabym taka miłosierna… Jej płacz trochę zagłuszały mi też moje własne myśli, że jeśli ktoś mi tu zaraz wyjmie jakieś nici i igły, to ja pierwsza zejdę z tego świata. Na szczęście opatrzność czuwała.
– Super glue – powiedziała w końcu jedna z lekarek i świat nagle pojaśniał.
Fruzia może nie zaplanowała tego upadku, ale uderzyła o drewniany kant łóżka tak precyzyjnie, że cięcie na czole, choć głębokie, okazało się bardzo równe, bez żadnych strzępień i falbanek. Zamiast szyć Fruziaka, udało się ją posklejać.
Wróciliśmy na naszą stancję przed północą. Do pierwszej w nocy całą trójką oglądaliśmy Peppę Pig. Rano Fruzia wstała rześka jak skowronek, gotowa do podboju nowego dnia.
Jak zwykle przed siódmą.
Ja przeżyłam podobne rzeczy z Kasią, bo ona rozcięła głowę, do tego w nocy się obudziłoaa i płakała, że ją bardzo boli głowa. Więc oczywiście jak to matka wariatka, że na pewno to tętniak albo wstrząs mózgu albo jakiś guz i dobre dwie godziny nie spałam zastanawiając się czy nie lepiej od razu na pogotowie jechać i chyba w gonitwie myśli po prostu padłam, a rano pognałam do lekarza. Ale wiem co przeżyłaś i żadne nasze upadki nie mogą równać się z TYM i z TYM strachem.
zksiazkanakanapie.blogspot.com
Zajrzyj czasem i dodaj do obserwowanych 🙂
Już zaglądałam, tylko ciągle zapominam dodać do linkowni 🙂 A na stary też zaglądałam, a raczej próbowałam, ale znów mi zniknął. Skasowałaś?
Noooo… ja też bym świrowała, gdyby Fruzia mówiła, że boli ją głowa po uderzeniu… A tak z ciekawości – czy zlecono Kasi jakieś badanie?
Tak chwilowo zamknięty 😉 Badań żadnych dodatkowych nie miała, bo nie straciła przytomności więc lekarz uznał, że obędzie się bez. Jedynie jakby ją znowu zaczęła boleć głowa to mieliśmy na pogotowie jechać ale już nic się nie wydarzyło.
I chwała Bogu i Karmie! 🙂