– … a jak ci się spodoba, to może poprosimy mamę, żeby też kupiła ci taki strój, co ty na to?
… to ja już wiem, że jeszcze tego samego dnia będę szukać jej tych różowych sukienusi i balerinek, wbrew własnym postanowieniom, że przecież nie o ubiór tu chodzi, a o ruch. Bo myślę sobie, że nam to może chodzi o ruch, ale Fruzi to już bardziej o to, żeby było tak jak u całej reszty. Zasada małych ludzi – dopasować się.
Instruktorka prosi małe tancerki o ustawienie się gęsiego i zabiera je do sali. Wyglądają obłędnie – różowo-beżowe krasnale, w tiulach i błyszczących, obcisłych kostiumach, oblekających ich szczupłe ciałka. Włosy gładko zaczesane go góry u tych, u których to możliwe, bo Fruzine kosmyki wymykają się spod najlepszych spinek i żyją własnym życiem. Mała ociąga się trochę, chce iść, to pewne, ją zawsze ciągnie w kierunku dzieci, ale chce iść ze mną, więc prowadzę ją do sali (w nadziei, że choć przez chwilę będę mogła zobaczyć, co one tam robią). Chwilę później już kucam, patrzę jej w oczy i mówię, że teraz sobie potańczy z grupą, a ja poczekam za drzwiami. Buziak, pa pa, wychodzę. Nic się nie dzieje, więc wiem, że jest dobrze. W poczekalni omawiamy z Husią przyszłe ścieżki rozwoju sportowego Fruzi. Obie raczej wątpimy w jej karierę baletową, bo Fruzia bardziej kojarzy nam się z wulkanem, ale ostatecznie kto je tam wie. Te baletnice. Kto wie, co w nich drzemie, osobiście nie znam żadnej, więc może jeszcze się zdziwimy.
Po skończonej lekcji tancerki 3+ wypadają z sali biegiem i każda natychmiast bezbłędnie lokalizuje własną matkę, rzucając się w jej ramiona z krzykiem.
– Mummy! – wrzeszczy Fruzia.
Cała jest radością, więc pytam tylko pro forma, czy jej się podobało. Kiwa głową, że tak.
– A opowiesz nam, co robiliście?
– Nothing – słyszymy.
Dwa dni później. Pierwsza lekcja. Te sobotnie, z Inżynierem, to był wstęp do prawdziwych treningów, tego dnia zaczynamy ciężką harówkę w kierunku potrójnego złota olimpijskiego. Intruktorki proszą mnie, żebym brała udział w sesji, bo to jej pierwszy raz na zorganizowanych zajęciach, a jeśli będzie dobrze, to dostanę przepustkę na kawę na balkonie. Zamiast tej kawy, oczyma wyobraźni widzę długopis i mój różowy zeszyt do myśli nieuczesanych, bo tamtego dnia jeszcze nie wiem, o litości!, że jestem z tych matek, co to czują większą potrzebę, żeby się jednak gapić z tego balkonu i cieszyć jej osiągnięciami na linowych drabinkach. Tymczasem rozgrzewamy się razem, ćwiczymy, pomagam jej włożyć szarfę, Fruzia myli kolory, choć przecież dobrze je zna, a potem siadam na dywanie obok Husi, bo widzę, że moja obecność tylko ją rozprasza.
Jesteśmy z Husią zaskoczone. Po rozgrzewce, która wyglądała jak typowe zabawy trzylatków, dzieci przechodzą od stacji do stacji i wykonują różnorodne zestawy ćwiczeń. Na kozłach, małych równoważniach, drabinkach. Muszą skakać, podciągać się, celować, rzucać, wchodzić, schodzić, trzymać równowagę, balansować, czołgać się… To naprawdę wygląda jak lekcja gimnastyki.
– Husiu, czy ty też to widzisz? – pytam z zadumą w głosie. – Przecież one mają po trzy, cztery lata!
– No! – mówi Husia w podobnym tonie. – Jak ja im zazdroszczę!
Po czym oddajemy się filozoficznej dyskusji o naszych zmarnowanych talentach, zmarnowanych dzieciństwach i zmarnowanej przyszłości. O zmarnowanym życiu, mówiąc krótko.
– Dlaczego nikt nie posłał mnie na gimnastykę, kiedy byłam mała?? – wyrzuca z siebie Husia, lat piętnaście.
– Dlaczego nikt nie dostrzegł we mnie w ogóle jakiegokolwiek talentu?? – wtóruję jej żałośnie ja, lat trzydzieści pięć plus. A następnie dorzucam z pasją w głosie:
– Husiu, ty przynajmniej masz życie przed sobą, pal licho z czasami mini, jesteś nastolatką, jeszcze możesz wszystko, pamiętaj, możesz wszystko!! ZRÓB COŚ ZE SWOIM ŻYCIEM!!
I kiedy już czuję się jak kołcz wszechczasów, wybuchamy śmiechem. Jeszcze kilka słów z serii 'co powiedziałam Husi’, a Wielki Brat na zawsze usunie mnie z rodzinnej fotografii.
Lekcja czwarta. Wdzianko dopiero się skompletowało, bo sprytna matka tak to wymyśliła, że część stroju baletowego udaje strój na gimnastykę. Albo odwrotnie. W środy tiule i baletki, w piątki tylko body i bose stopy. Fruzia kręci w poczekalni piruety własnej produkcji, szczęśliwa, że wygląda jak reszta stale rozrastającej się drużyny. Ale Fruzia jest Fruzią i swoim zachowaniem potwierdza, że miałyśmy z Husią rację – balet to raczej chwilowe hobby. Zamiast z gracją płynąć w kierunku instruktorki, Fruzia ustawia się w szeregu krasali, jedną ręką nieustannie poprawiając sobie gumkę od majtek, a drugą pakując sobie brzeg tiulowej kiecy do buzi. A pod pachą trzyma mocno podduszonego królika, którego umyśliła sobie zabrać ze sobą.
Zaprawdę powiadam Wam, jeśli to jednak będzie balet, to Fruzia z pewnością zapoczątkuje jakiś nowy jego nurt.
Lekcja czwarta. Stoję na balkonie i staram się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego z Fruzią, która od czasu do czasu przypomina sobie, że tam jestem, robi sobie przerwę w ćwiczeniach i macha do mnie zapamiętale. Odmachuję tak delikatnie, tak leciutko, żeby nie czuła się zawiedziona i natychmiast pokazuję jej na migi, że ma patrzeć na instruktorkę. Jak to dobrze, że takich jak ja jest więcej, że nikt nie karci mnie wzrokiem, a jedynie śle pokrzepiające półuśmiechy, mające znaczyć, że oni też nie potrafią ignorować tych niedozwolonych znaków z dołu sali.
Fascynują mnie te ich zmagania, siłą woli przypominam sobie o tej kawie, która stygnie na stoliku tuż za moimi plecami. Przedszkolaki włażą na wysokie kozły, a kiedy dotrą na szczyt, ześlizgują się do basenu wypełnionego gąbkami. Sami muszę dobrnąć do drugiego brzegu i wdrapać się po drabince do góry. Pokonują na czworakach tunele. Bujają się na kółkach gimnastycznych. Robią kontrolowane przewroty na drążkach. Wielkimi susami pokonują poziome drabinki, które mnie osobiście doprowadzają do drżenia komór na placach zabaw.
Czuję rosnącą dumę. Jeszcze tydzień wcześniej jedna z prowadzących zawołała mnie na dół, żebym pomogła Fruzi wejść na drabinki, na których młoda w połowie trasy zwątpiła we własne umiejętności. Dziś stawia stopy ostrożnie, ale bez wahania, nie przystaje, widzę, że daje radę, wcale mnie tam nie potrzebuje. Może tylko po to, żebym uniosła kciuki w górę na znak, że widziałam. Instruktorka bezbłędnie wyłapuje to jej pokonanie siebie, bije jej brawo i przybija piątkę.
Dwie lekcje później, lekko trzymając instruktorkę za rękę, Fruzia przewędruje całą długość całkiem dorosłej równoważni swobodnym i pewnym krokiem.
Różowy notes ma pozaginane kartki i jest potwornie oblepiony żelkami i lizakami pałętającymi się na dnie mojej torby. Niewiele w nim ostatnio zapisałam. Stanie na balkonie wciąga.
Tak, znam to. Życie matek mija w poczekalniach. W punkt.
Ależ to jest pasjonujące! Nie pomyślałyście by obok zrobić grupę dla mam?!
Znam taki przykład z ośrodka kultury, gdzie mamy zażądały zajęć dla siebie. I się udalo:)
Dziś słyszałam w którejś polskiej stacji o brytyjskiej parze z dwudziestką dzieci. Dwudzieste pierwsze w drodze. Zastanawiam się, jak oni to robią. Nie, nie dzieci 😉 Jak 'robią' życie.
A wiesz, że o tym pomyślałam? Nie o zajęciach w tym samym czasie, bo to by raczej nie przeszło, ale o zajęciach z gimnastyki z prawdziwego zdarzenia dla dorosłych. Poszperałam na stronie szkoły i … tadaaam! Są takie! I każdy może się zapisać! W pierwszym odruchu chciałam już się zapisywać, ale potem, niestety, zeszłam na ziemię. Ta placówka jest w innym miasteczku, dla mnie to byłby kolejny dojazd i cały jeden (kolejny) wieczór poza domem. Aktualnie, nie do zrealizowania.
Ale… Ale… Może jak będę na kolejnym adopcyjnym urlopie i zamarzy mi się jeden wieczór w tygodniu poza domem… 🙂
Masz rację, to jest pasjonujące, uwielbiam przypatrywać się tym małym szkrabom. Ach, gdyby tylko od patrzenia człowiek nabierał takiej gibkości!
A dla tych mam, które zrealizowały swój plan – wielkie brawa!:-)
Ty i Husia narzekacie?
A co JA mam powiedziec? we mnie nikt NIC nie dostrzegl:)))
Sama sobie musialam wmowic nie tylko talenty, ale i urode oraz inteligencje itp. A na stare lata zachcialo mi sie tanca na rurze.
Czyli nigdy nie jest za pozno dopoki czlowiek zyje!!!
Znam to – mnie też rozczulają te małe baletnice z koczkami na głowie, w różowym tutu i w baletkach, próbujące wykonać obrót najładniej jak potrafią;-)U nas jest ściana-szyba i możemy podglądać nasze dziewczyny.
Nasza Hania tez "bryka" na bal-et od roku. Aktualnie "zmęczona" jest nim niezmiernie;-))) Zażyczyła sobie od września akrobatykę, bo balet nudny jest oczywiście – zwariuję!!!!;-0
Powodzenia!!!
Talent, talentem, ale jaka kreatywność jest ważna 😀 Nowy nurt baletu w wykonaniu Fruzi brzmi najbardziej fantastycznie! 🙂
Kochana, no w Tobie to czytelnicy dostrzegają tyle talentów, że nadrabiamy tym całe Twoje dzieciństwo i wciąż-trwającą-młodość! Więc Ty też nie masz powodów do narzekań :-))))
Ha, no ja właśnie słyszę od koleżanek mających dziewczynki starsze od Fruzi, że ten balet to się po roku, dwóch najczęściej zamienia na jakiś street dance, czyli Wasza Hania nie odbiega od normy 🙂 Natomiast akrobatyka brzmi dumnie i szaleńczo, sama bym sobie chętnie poćwiczyła… tylko gibkość już nie ta i mogłoby to być spektakularnie zabawne… 🙂
To prawda, sama jestem ciekawa, jak by taki balet w nowym wykonaniu wyglądał 🙂
Aż się wzruszyłam na końcówce 🙂 Znajomej córka chodzi na balet – dziewczynka ma 6 lat i kaloryfer na burzuchu…. jak ja jej zazdroszczę. A kocha to robić 🙂
Ach, kaloryfer! Fruzia mowi na swoj brzuch 'beben':-)