– Mummy, you going work? – zapytała scenicznym szeptem dwa razy.
Jakież było jej rozczarowanie, kiedy wyznałam, że sorry, zostaję. I do tego będę gadać. Co gorsza – po polsku.
– Oh.
– Kto wie, gdzie leży Polska? – rozpoczęłam warsztaty.
Naoglądałam się spiczów na TEDzie, więc wiem, jak to się robi. Pełna profeska.
Odpowiedziała mi cisza. Dokładnie tak, jak przewidziałam.
– Czy Polska leży w Afryce? – zadałam podchwytliwe pytanie.
– Yeeeeees! – wrzasnęły starszaki.
– Noooooo – wyznałam triumfująco. – Ale może w Australii?
– Yeeeeees!
– Nooooo! A może w Ameryce?
– Nooooooyeeeeeeeees! – niektórzy najwyraźniej zaczęli się łamać.
– Noooooo! Na pewno nie w Ameryce. A może Polska leży w EUROPIE??? – rozszerzyłam znacząco źrenice, uniosłam brwi i zastygłam w oczekiwaniu.
– Noooooooooo! – zdecydowały przedszkolaki.
Pełna profeska.
Potem poszło już zdecydowanie lepiej. Nikt nie wykazywał antypolskich nastrojów, bo też nikt nie zauważył, że mówię do Fruzi w innym narzeczu, Brexit a sprawa polska nie zainteresował nikogo oprócz Wendy, a fakt, że Fruzia ma dwie ojczyzny okazał się pestką w porównaniu do rewelacji, że tradycyjny polski pączek nie ma dziurki.
Hitem, jak zresztą przewidywał wirtualny konspekt, okazała się Święconka.
– To jest polskie wielkanocne jajo, pisanka – odpowiedziałam dwa tysiące razy na pytanie „what’s thaaaaaaaat?”
Nawet Fruzia, zwykle zadająca to pytanie tysiąc razy dziennie w pojedynkę, nie mogła już zdzierżyć tego zagadnienia oraz szczątków Święconki, JEJ Święconki, fruwających po sali. Po kolejnym „Fruzia’s mum, what’s thaaaaat?” obrzuciła delikwenta oraz eksponat w jego ręce znudzonym spojrzeniem i wypaliła:
– Sinka.
A ja znów na chwilę znalazłam się w przedsionku nieba.
Moje dziecko umie powiedzieć „szynka”…!
– Maso – dodała Fruzia, uprzedzając pytanie koleżanki, twierdzącej, że ta mała kosteczka w folii to ser.
Phi, masło umiała już wcześniej, pomyślałam dumnie.
I płynnie przeszłam z masła do Peppy, choć szyki tym razem pokrzyżował mi personel Różowej, który zapomniał o restrykcjach internetowych na przedszkolnym sprzęcie. Myślałam, że skoro ptasie mleczko nie, to chociaż ruchome obrazki kupią mi uwagę publiczności jeszcze na chwilkę. A tymczasem kątem oka rejestrowałam kolejnych dezerterujących do ogródka krasnali. Nie żeby cichaczem, dyskretnie, po angielsku czy francusku, o nie. Oni uciekali z wrzaskiem i tupotem, zupełnie jakby w ogródku ktoś nagle zaczął rozdawać parówki! Pocieszyłam się myślą, że zostali ze mną najwytrwalsi, najlepsi z najlepszych, którym kompletnie nie przeszkadzało słuchanie Peppy po polsku z krótkim tłumaczeniem w ich własnym języku. Być może to masło i szynka tak ich wbiły w brudny dywan, kto wie. Ważne jednak, że siedzieli wsłuchani w opowieść o śniegu i plaży, tak jakby codziennie ktoś czytał im o Peppie we Fruzinym narzeczu. (Fruzia i tajne komplety?) Zaprawdę powiadam Wam, jak zobaczyłam ten obrazek na Twitterze, doszłam do wniosku, że się udało.
Udało się sprawić wrażenie, że wiem, co robię. I że panuję. I że Lucasów mam w małym palcu.
Ach, i jeszcze że umiem gotować, bo zostawiłam dla wszystkich rodziców przepis na placki ziemniaczane i pierogi. Jestem pewna, że opiekunowie Lucasów mnie uwielbiają.
Kiedy zamknęły się za mną drzwi Różowej, odetchnęłam świeżym i czystym (w porównaniu do przedszkolnego) powietrzem. I natychmiast podzieliłam się swoim sukcesem i małą refleksją z Inżynierem:
„Było super, ale przypomniałam sobie, dlaczego praca w Różowej była taka ciężka!”
Gratulacje pierwsze koty za płoty – brawo Wy (Ty i Fruziak)ja podziwiam Wszystkie przedszkolanki/opiekunki w żłobkach – szacun wielki:-)
Ja już też je podziwiam! I nie wierzę, że byłam jedną z nich przez trzy lata! 😂
Nigdy, przenigdy i za żadne pieniądzie nie chaiałbym być opiekunką w przedszkolu (żłobek odpada w przedbiegach). Brawo!!!
Z tego co nam opisałaś myślę, że i tak nie było tak źle. Trochę słuchaczy udało Ci się zainteresować;-)
P.S. I nie strasz, bo ja właśnie zawodowo zmierzam w stronę Różowej;-0
Ja też tak kiedyś mówiłam, więc uważaj! 😉
Tyśka, jeśli to lubisz, to niestraszne Ci będą takie opisy 🙂 Ja to lubiłam, bo lubię dzieci, ale wiedziałam, że to nie jest mój docelowy przystanek, bo najbardziej lubię pracować z dorosłymi, a poza tym nic nie zmieni faktu, ze to JEST ciężka praca 😉 Może za jakiś czas też gdzieś będziesz produkować takie wpisy, ha ha ha! :-*
Ja najpierw troszeczkę uczyłam dzieci i młodzież – od podstawówki po liceum. Potem trochę życie zdecydowało za mnie i byłam biurwą przez 7 lat. Niestety tam średnia wieku 50 plus, nastawienie do pracy w myśl zasady – czy się siedzi, czy się leży 2 tyś. się należy. No i te teksty typu: i po co pani tak pracuje, chce pani dostać medal z brukwi!???;-0 Po macierzyńskim już tam nie wróciłam;-0 Teraz marzy mi się powrót do korzeni, ale kto wie może i masz rację, że za jakiś czas i ja będę autorką takich wpisów;-0
Pozdrawiam!!!!
Podziwiam Cie, wiesz? Kiedy Potworki chodzily do przedszkola, grudzien zawsze byl "Miesiacem Tradycji". Oznaczalo to, ze chetni rodzice mogli przyjsc do przedszkola i opowiedziec dzieciom o tradycjach w ich domu (niekoniecznie bozonarodzeniowych). Nigdy sie nie zglosilam. Na mysl, ze musialabym zainteresowac swoja opowiescia gromade 3-5 latkow patrzacych na mnie z paluchem w buzi (lub co gorsza w nosie) i usilujacych zwiac z koleczka na dywanie, cala cierplam. 😉
Zreszta, na tej samej zasadzie nie zglaszam sie do czytania na glos dzieciakom w szkole Potworkow (zapraszaja rodzicow na takie czytanie). Trema przed maloletnia publicznoscia. 😉
Tyśka, możesz być autorką takich wpisów i nadal to kochać! 🙂
Jessuuu, naprawdę ktoś strzelał takimi tekstami?? Nie dziwię się, że nie chciałaś wracać! Rzeczywiście, to już lepiej w grupie wiekowej 3+! 😉
Ja myślę, że to kwestia trochę związana z zawodem – ja się nie boję, bo takie 'wystąpienia' mam na co dzień. Wiesz, dorośli co prawda nie będą grzebać w nosie i raczej trzymają się pewnych norm, ale ich zainteresowanie lekcją, na przykład po ciężkim dniu pracy, też potrafi gwałtownie spadać, bo zaczynam przynudzać;-)
Więc się nie bój – idź kiedyś, a potem koniecznie nam o tym opowiedz!! :-))