Fruzia z zainteresowaniem prześledziła wiadomości na BBC. Zapytała, dlaczego ludzie umierają, uznała, że 'the łobuzy make kolonawilus’, a następnie ucieszyła się na wieść, że latem być może wróci do szkoły. Następnego dnia znalazłam ją w łóżeczku Pyśki, przy starym notebooku, nad otwartym dokumentem Word, zaciekle walącą w klawiaturę. Sądziłam, że przygotowuje się do lekcji, wszak od niedawna pracuje jako moja nieobliczalna asystentka w wirtualnej klasie, ale nie, ona przygotowywała kolejną porcję wiadomości na BBC. Dwa etaty w dobie pandemii. To dziecko da sobie w życiu radę.
– Tomorrow is the summer – obwieściła z obłędem w oczach. – There won’t be kolonawilus!
A na imię jej było Optymizm.
Mnie na imię dano coś zgoła innego, więc poszłam się napić, aby zdążyć dojść do siebie przed kolejnymi zajęciami.
Miałam rację, trzeba mi było czegość mocniejszego. Na zajęciach z pisania i czytania pojawił się Pyskaty. Jedyny taki egzemplarz, podobnego na stanie nie mam. Jedyny, który w semestrze zimowym domagał się zaznaczenia w dzienniku obecności podczas nieobecności, no bo skoro mówi mi, że nie przyjdzie na zajęcia, bo ma ważną sprawę na mieście, to zupełnie tak, jakby był, więc dlaczego jestem taka student-unfriendly? Powiedziałam mu, że to nie ja, to hormony i jeśli chce, to też możemy zaznaczyć w dzienniku. Pyskaty, na wieść, że odchodzę, bo będę miała dziecko (przecież mówiłam mu, że hormony), powiedział 'a!’, a następnie wyszedł i nigdy nie wrócił. W sensie, w tamtym życiu nie wrócił, w tamtym życiu, w którym miałam mieć dziecko, bo teraz to już dawno po terminie jestem, a tamtego życia też jakby już nie ma. W tym obecnym pojawił się na monitorze mojego latopa po drugim już sygnale, jako JEDYNY się pojawił, najwyraźniej dąży do statusu one-of-a-kind, a kiedy zbierałam się w sobie, żeby go przywitać, on zatrelił słowiczym śpiewem:
– Hi, how are you? Good to see you!
Zerknęłam na ekran podejrzliwie, sprawdziłam wizję, poprawiłam kamerę i krajobraz w tle, bo może się coś chłopu na oczy rzuciło, może światło źle pada i on kogoś innego oczekuje na tle sosnowej szafy, ale wyglądałam na dość wyraźną. To znaczy mina nie, nie była wyraźna, ale kontury całkiem trzeźwe. Nawet na ekranach nie pojawiam się na kacu, więc teoretycznie wszystko grało.
– Wyobraź sobie, że on był niesamowicie miły i rozmowny – zamyśliłam się, referując Inżynierowi te historyczne zajęcia.
– Poczekaj jeszcze chwilę – nie pozostawił mi złudzeń Mąż Mój.
Kariera w korporacji wiele go nauczyła.
Następnego dnia odetchnęłam, bo wszystko się wyjaśniło i nie musiałam już dłużej zastanawiać się, czy Pyskaty w ogóle pamięta poprzednie życie. Z samego rana poprosił mnie uprzejmie o przeniesienie do grupy zaawansowanej, a kiedy równie uprzejmie odmówiłam, na kolejnych zajęciach mogłam już tylko mówić do jego ikonki z inicjałami. ” Nie działa mi mikrofon ani kamera, ciebie też nie słyszę, a jedynie widzę”, zostawił mi wiadomość na czacie. „Bardzo mi przykro”, odpisałam. „Ale to i tak jest nieobecność na lekcji”.
Ikonka zniknęła.
O wystrój klasy dba Fruzia, wszak klasa mieści się w jej pokoju. Jednego dnia biuro wygląda całkiem profesjonalnie, pomijając małpę na ścianie, bo krzesło ogrodowe z dwiema poduszkami pod tyłek i składany stolik do grilla nie sprawiają takiego podłego wrażenia na ekranie, a równo ułożone notatniki i długopisy wręcz dodają blasku naszej organizacji, Fruzia siedzi obok mnie i ciuchutko notuje, ja zaś płynę przez szerowanie materiałów, video klipy, czaty, dyskusje oraz zarządzanie zasobami ludzkimi niczym przez Ocean Spokojny; innego zaś dnia czuję się jak w oku cyklonu (and guess what… dziś był ten dzień!) – Fruzia robi ze stolika domek, z trzech stron osłania go kocami, kocykami i innymi prześcieradłami, na blacie ustawia wszystkie swoje książki w celu podtrzymania zwisających zasłon, dzięki czemu ja nie mam gdzie podziać długopisu, a życie laptopa wisi na krawędzi szkockiego klifu, zaś pod stolikiem mieszkają lalki, które nie mają dość miejsca, więc Fruzia siłą przestawia moje stopy pod krzesło, jeszcze trochę mama, dalej, jeszcze dalej…
– Fruziu, na litość boską, przewrócisz mnie! – mówię w końcu, ostatkiem sił wyciszając mikrofon.
Bez sensu, przecież i tak po polsku mówię.
– No, mama. You won’t fall over, there’s szafa behind you – mówi ona uspokajająco.
Aha. No worries zatem.
W czasach przedpandemicznych podróż z pracy do domu kojarzyła mi się jako pół godziny do czterdziestu pięciu minut w ciszy. Wiedziałam, że kiedy odpalę silnik, nikt nie będzie mnie o nic pytał, wołał na pomoc, bo samolot znów miał wyimaginowany wypadek, nikt nie zażąda jedzenia ani otarcia ran(ek). Będę tylko ja i droga, którą czasem wydłużę sobie wizytą w bibliotece. Przez ten czas naładuję baterie i będę gotowa na sprawozdanie Fruzi z dnia Truskawek w szkole.
W czasach e-learningu wyjście z pracy trwa tyle, co wyszarpanie kapci spod krzesła ogrodowego, ewentualnie przedarcie się przez zastęp kocyków i lalek i dotarcie do drzwi. Za drzwiami wiadomo już, że mama wróciła do domu i można dalej pytać, wołać na pomoc, żądać jedzenia, bo przekąski zostawione na pół dnia zniknęły w ciągu trzech godzin, można też dużo głośniej domagać się opatrzenia ran ciętych i kłutych zadanych sobie by accident, mama, by accident. Kiedy docieram do czajnika, czuję, że chyba powinnam była zostać w pracy.
W tych skurczonych wycinkach czasowych, które zostają nam na życie rodzinne, obowiązuje zasada łapania się czegokolwiek, co popchnie ten wózek do przodu. Samozwańczo mianuję nas mistrzami adaptacji, a na podium stoi Fruzia. Jakkolwiek ciężko momentami by nie było, bo nasza rzeczywistość zdaje się zmieniać z dnia na dzień i żaden poniedziałek nie przypomina tego sprzed tygodnia, a jednocześnie to wciąż te same cztery ściany przyprawiające mnie chwilami o symptomy corony, Tasmanka szybko orientuje się w nowych okolicznościach i wymyśla własne scenariusze na przetrwanie. Nawet jeśli dla mnie oznacza to nauczanie z nogami wykręconymi pod stolikiem do grilla, ona sobie radzi. Nie wiem, czy coś tam sobie majstruje w genach, podlega ekspresowej ewolucji, czy ma zwyczajnego zwisa na życiowe przeszkody, ale nie opuszcza jej dobry nastrój. No dobra, bądźmy szczerzy, czasem ją opuszcza, ale gdyby mi matka właziła kapciami w życie lalek, to… sami rozumiecie. Tak więc Fruźka śmieje się, gada, pęka z dumy, rozśmiesza nas do łez. Daje radę już czterdziesty drugi dzień, podczas gdy ja…
Ja mam na imię GinZtonikiem.
Pozdrawiam ginie 🙂
🙂
Dzień dobry, WhiskyZColą się kłania….