„Your story and your journey to becoming a family is an amazing one, nothing has been straightforward and now this – a pandemic! It’s the stuff of novels! (…) You crazy Poles!”, napisała Liz jakiś czas temu. Rozbawiła nas tym ostatnim, bo to chyba jej ulubione zdanie. Liz uważa, że mamy w naszej narodowej naturze jakiś gen szaleństwa, co w sumie nawet by się zgadzało, choć trudno się oprzeć wrażeniu, patrząc na wybory w czasach zarazy, że to bardziej gen romantycznych samobójców niż hippisów szerzących peace and love. Ale ja nie o tym dzisiaj. Kurz lekko opadł, czkawka ustaje, mocno drażliwe tematy zostawiłam już na papierze, skutkiem czego trzy długopisy padły, a Moleskine, w zamyśle przeznaczony na rok, wylądował w archiwum już po sześciu miesiącach, a ja przeniosłam się do różowego Castelli, gdzie atmosfera nieco zelżała. Pomyślałam więc, że opowiem Wam, jak to wyglądało od strony praktycznej. Całą resztę zostawię daleko, daleko za sobą.
Transition lub Introductions (wizyty u dziecka) w idealnym scenariuszu Local Authority (LA) Pyśki miały trwać 6 tygodni. Kiedy pierwszy raz o tym usłyszeliśmy, niemal zeszliśmy na zawał. Tkwiliśmy właśnie w naszych własnych fotelach gawędząc z Profesorem i jego koleżanką, ale nie daliśmy po sobie poznać, jak bardzo nas to zszokowało. Profesor wyjaśnił nam wtedy, że ich LA wprowadza modyfikacje dotychczasowych widełek czasowych przeznaczonych na Transitions, ponieważ powstaje coraz więcej publikacji na temat traumy, jaką niosą za sobą zbyt gwałtowne przenosiny dzieci zżytych z rodzinami zastępczymi do rodzin adopcyjnych. A ponieważ Pyśka w zasadzie od urodzenia przebywa w tej samej rodzinie, to musimy mieć świadomość, że dla jej dobra trochę to potrwa. Przełknęliśmy to, bo w końcu skoro mądrzejsze głowy argumentują to dobrej naszej córki, to kim my jesteśmy, żeby z tym dyskutować. Jednocześnie jednak zastanawialiśmy się, jakim cudem uda nam się w tym czasie jeździć do pracy (Inżynier), chodzić do szkoły (Fruzia), chodzić na spacery (Rudolf), spędzać czas z Fruziakiem oraz nie zwariować od siedzenia w aucie, bo w jedną stronę mieliśmy do Pyśki jakieś 200 km. Jess, nasza social worker, też powątpiewała w ten projekt. Twierdziła, że sześć tygodni to jest szaleństwo, nawet gdybyśmy zamieszkali po sąsiedzku obok Fostersów. Co też, o ironio!, ostatecznie się zadziało, ale o tym za chwilę. Po wielkich negocjacjach udało nam się zredukować Transition Plan do czterech tygodni i chociaż na papierze wyglądało to jak plan dla ludzi z własnym odrzutowcem, to my czuliśmy się jak zwycięzcy. No bo hej, cztery to jednak nie sześć, co nie? (Liz miała rację.)
Pierwszego dnia Introductions już było wiadomo, że plan planem, a życie swoje. Pandemia skutecznie zamroziła jakiekolwiek dywagacje na temat tego, jak długo, bo skupialiśmy się na kiedy i czy w ogóle. Codzienne widzenia z Pyśką na ekranie trochę ratowały sytuację, bo jednak malutka zaczęła nas rozpoznawać, reagować na ‘mummy, daddy and big sister’ i znała nasze głosy; wiedzieliśmy jednak, że tak naprawdę to jesteśmy w czarnej dupie. Lockdown był w mocy, a wirus szalał. Wirtualne spotkania adopcyjne wciąż były odwoływane bądź przekładane, wszyscy bezradnie rozkładali ręce, a dziecko… rosło. I każdego dnia coraz bardziej świadomie traktowało Fostersów jak rodziców. Byliśmy zdołowani.
W drugiej połowie maja na horyzoncie zaczęły majaczyć pierwsze rozmrożenia i zapytano mnie, kiedy mogę rozpocząć urlop adopcyjny po raz drugi. Pierwszy w zasadzie nie doszedł do skutku, a ja wykorzystałam cały roczny przydział wolnego na siedzenie w domu bez drugiego dziecka, po czym zmuszona byłam wrócić do pracy. Odparłam, że jeśli mój pracodawca jeszcze nie zechce mnie wywalić z roboty i zgodzi się na krótsze powiadomienie, to w ciągu trzech tygodni mogę być do dyspozycji, ale za to wyprztykałam się z jakichkolwiek wolnych płatnych dni, więc całe Transition musi zmieścić się w dwóch tygodniach. Tak stanowią przepisy – Adoption Leave and Pay można rozpocząć nie wcześniej niż 14 dni przez Placement Day, czyli umieszczeniem dziecka w rodzinie. Gdyby Transitions miały trwać cztery tygodnie, dwa pierwsze musiałabym wziąć ze zwykłego holiday. Ja takiego już nie miałam, a na bezpłatny nie miałam ochoty.
– W sumie to ten cały wirus przyczynił się do tego, że nie musieliśmy jeździć tam tak długo – spuentował Mąż Mój dużo, dużo później. – Ty sobie wyobrażasz, w jakim stanie wrócilibyśmy po miesiącu??
Początkowy sześciotygodniowy plan momentalnie zredukował się do czternastu dni. A zasadzie do jedenastu. W czwartkowy wieczór spakowaliśmy graty, oddaliśmy Rudolfa pod czułą opiekę Niani, przybiliśmy piątki i następnego dnia rano pełni nadziei ruszyliśmy do miasteczka Fostersów.
Zalogowano nas po sąsiedzku. W sensie dosłownym, byliśmy next door. Na szczęście oddzielał nas wielki mur i masa krzaczorów, a także skrzypiąca brama na pilota, którym codzienne z tą samą ekstazą operowała Fruzia, więc mieliśmy przynajmniej jako takie poczucie prywatności potrzebne do picia ginu na uspokojenie, kiedy zapadał zmrok. Kabina w której zamieszkaliśmy, jak łatwo się domyślić zawdzięczająca swoją nazwę oszałamiającemu metrażowi (oddaję cześć Piątej Chatce; okazuje się, że nie jest najmniejsza na świecie), nie zaskoczyła nas, bo wiedzieliśmy, na co się piszemy, jeśli chodzi o jej gabaryty. Ot, taki stacjonarny kamper dla niewymagających wczasowiczów. Zaskoczyło nas coś innego – tam nie było dokąd pójść. Nie że brak pubów i night klubów, wszak Fruzia i lockdown wciąż byli z nami, ale tam nie było dokąd pójść w ogóle. Ogromne pole, na którego tle pozowała kabina na zdjęciach, a które w naszych głowach miało posłużyć nam do gry w piłkę, skakania w gumę i robienia wygibasów z Chodakowską, okazało się otoczone drutem kolczastym sterczącym tuż przy balustradzie małego tarasu kabiny. Pole było na wyciągnięcie dłoni, dosłownie mogliśmy dotknąć jego pokrzyw, ale jednak nieosiągalne. Mieliśmy do dyspozycji jedynie mały trawniczek 3×4 metra, kawałeczek asfaltowej dróżki i koniec. Wokół ogrodzone domostwa, gęste krzaczory albo szosa, niezbyt zachęcająca do spacerów. Nie mogliśmy wsiąść w auto i pojechać do parku, bo… warunkiem rozpoczęcia Introductions były negatywne testy na koronkę, a w oczekiwaniu na wyniki musieliśmy poddać się całkowitej izolacji.
Zaprawdę powiadam Wam, ta butelka ginu to był wspaniały pomysł Męża Mego!
Zanim jednak przeszliśmy do umilania sobie czasu napojami rozrywkowymi, poddano nas testom. Przemiła załoga antykoronkowego ambulansu zadzwoniła, aby uprzejmie nas poinformować, że już jadą oraz zapytać, czy symptomy nadal się utrzymują.
– Symptomy? – zdziwiłam się. – Ale my nie mamy symptomów.
W słuchawce zapadła cisza.
– Czy wobec tego jesteście key workers i potrzebujecie tych testów do pracy?
– Też nie. Chcemy adoptować dziecko.
– Aaaaaa… – moja sympatyczna rozmówczyni jakby zrozumiała. Po czym po chwili dodała:
– Ale jednak nie rozumiem.
Wyjaśniłam.
– Aaaaa… – teraz zrozumiała. – Ależ wam przypadł czas na powiększanie rodziny!
Fruzia już od kilku godzin była w ekstazie, no bo wiecie – miał przyjechać ambulans, taki, jakim jeździ Wujek Wielki! I ona miała do tego ambulansu wejść, pokazać gardło jak mama i tata, a potem pławić się w zachwytach, jaka była dzielna. Matka fałszywie podtrzymywała ten entuzjazm licząc na to, że sama nie porzyga się przy gmeraniu w jej własnym gardle, co skutecznie zniweczyłoby Fruzine testy, bo załoga ambulansu zawyrokowała, że najpierw dorośli, a dopiero dzieci. No dobra, niech i tak będzie, na pierwszą linię frontu na ochotnika zgłosiłam Inżyniera.
Ku rozczarowaniu Fruzi, nie pozwolono nam wejść do ambulansu, nie mogliśmy też wejść do naszej kabiny (popłakałam się właśnie ze śmiechu na to wspomnienie), bo przecież social distancing, więc staliśmy na dwunastu metrach kwadratowych trawniczka tuż przy wielkiej choince, trzymając się ze ręce jak w jakiejś oazie, bo takiej formy wsparcia potrzebowała Fruzia (oraz mama). Sympatyczni paramedycy uśmiechali się do nas przyjaźnie zza swoich piętnastu warstw masek i maseczek, cali ugotowani w anywirusowych kombinezonach i kilku parach rękawiczek nałożonych jedna na drugą, pewnie żeby ułatwić sobie pracę, ale już sobie wyobrażam ich dłonie pod koniec pracowego dnia. Z ogromnych worków foliowych, które ze sobą przytargali, zaczęli wyjmować sprzęt opieczętowany kilkunastoma glejtami, coby wszystko pozostało w stanie nienaruszonym do godziny zero. Wyglądało to trochę jak wyjmowanie arkuszy egzaminacyjnych na maturze. Wszyscy z nadzieją i w napięciu patrzyliśmy na objawiającą się zawartość woreczków: patyczki zakończone wacikami. Wow. Zupełnie jakby w nich zapisany był nasz los. Dalej było obrzydliwie. Zaprezentowaliśmy stan naszych otworów gębowych oraz nozdrzy. Nikt się co prawda nie porzygał, samo gmeranie łaskotało, szczególnie w nosie, ale ONI GMERALI TYM PATYKIEM W GARDLE, a NASTĘPNIE TYM SAMYM W NOSIE.
– Ciesz się, że nie odwrotnie – podsumował moje przeciągłe bleeee Mąż Mój. – I że patyki były trzy, a nie jeden na całą rodzinę.
Ten człowiek to chodzący jednorożec z tęczowym rogiem. Zawsze taki pozytywny.
Fruzia zdała tę próbę śpiewająco. Byłam z niej taka dumna, że aż się wzruszyłam. (Gdyby to był test na pieluszkowe zapalenie mózgu, to z pewnością mój wynik byłby jednoznaczny: „utrzymuje się od ponad pięciu lat”)
Na pożegnanie sympatyczni medycy życzyli nam powodzenia w adopcyjnych zmaganiach. A także uspokoili, że:
– Powinniście mieć wyniki w ciągu siedmiu dni, ale w razie gdybyście ich nie otrzymali, skontaktujcie się ze swoim GP.
Zapowietrzyliśmy się na tyle mocno, że dopiero po ich wyjściu wykrzyknęliśmy jak na komendę:
– Że co, kurwa mać? Czy oni powiedzieli siedem dni?
To było piątkowe popołudnie. W poniedziałek mieliśmy rozpocząć wizyty u Pyśki. Siedem dni oznaczało dla nas… siedem dni w kabinie z pięciolatką.
– Wiesz co? Chuj tam. Pomyślimy o tym w poniedziałek – powiedziałam za Scarlet O’Harą. – Chodźmy się napić, skoro już można.
Nieodrodna żona męża swego. Tęczowi do mdłości.
Wyniki przyszły następnego dnia. A w poniedziałek stanęliśmy twarzą w twarz z Pyśką.
Jak już wiecie, to pierwsze popołudnie było fantastyczne. Do kabiny wróciliśmy szczęśliwi, że „chyba nas kupiła” i pełni nadziei na to, co dalej. A dalej było bardzo intensywnie. Plan Transition był bardzo szczegółowy, taki od-do, dzięki czemu teoretycznie można było uznać, że w międzyczasie coś się uda zrobić – bo ja wiem, zagrać w domino z Fruzią albo na przykład zjeść obiad. A już na pewno dawał szansę na poczucie, że człowiek wie, czego się od niego danego dnia oczekuje oraz o której ma wyjść, nie bojąc się posądzenie o za wcześnie / za późno / a w ogóle to wszystko źle. To jest bardzo potrzebne w takich okolicznościach, kiedy ma się spędzić większość czasu w nieswoim domu. Możecie się jednak domyślać, że plan planem… W tej kwestii jednak nie zgłaszaliśmy zażaleń, bo przynajmniej efekt był taki, że Pyśka naprawdę nas polubiła, zanim z nią zwialiśmy do domu.
Po pierwszych czterech dniach u Fostersów ustalił nam się nowy plan na kolejnych sześć dni. Codziennie rano stawiałam się u Pyśkowego łóżeczka o siódmej am i odprawiałam morning routine: butla mleka, pielucha, ubieranie, mycie zębów, śniadanie i do kabiny, gdzie spędzaliśmy czas w czwórkę. O jedenastej wracałyśmy na Pyśki drzemkę, a ja do Fruźki. Po drzemce Pysiaka odbierał Inżynier. Był lunch, spacer po asfaltówce albo wyprawa autem (ale hola, takie szaleństwa to dopiero ósmego dnia), kolacja u nas, a następnie powrót do Fostersów i znów odprawiana przeze mnie evening routine: kąpiel i spanie. Idea była taka, żeby na czas tego przejściowego etapu Pyśka mogła zaakceptować jednego z nas jako głównego opiekuna we wszystkich newralgicznych momentach dniach i padło na mnie, bo to ja za chwilę mialam zostać w domu z dwiema dziewczynami.
O siódmej miałam najmniej do zrobienia, bo Pyśka uśmiechała się na mój widok, ale nie pozwalała przytulić. Swoim wielomiesięcznym zwyczajem wdrapywała się na kolana Foster Taty i tam przez dobre dwadziedzieścia minut sączyła mleko z butli. Następnie wędrowała do schodzących na śniadanie pozostałych członków rodziny (a sporo ich było), przytulała do każdego, mieląc w buzi smoczka, a kiedy rytuał się dokonał, Pyśka łaskawie dawała znać, że teraz mogę coś ugrać. Pozwalała się ubrać, zaprowadzić na śniadanie, a potem leciała po buty i już stała w drzwiach gotowa odwiedzić Fruzię.
– Shall we go to see big sister and daddy? – pytałam.
Zupełnie niepotrzebnie. Odpowiedź miała wymalowaną na podekscytowanym licu.
Przedpołudniowa drzemka szła nam jak z płatka, oprócz tej pierwszej, kiedy Pyśka odmówiła współpracy, za to wieczory to była rosyjska ruletka. Nigdy nie wiedziałam, czy wrócę do kabiny po dziewiętnastej, czy przed dwudziestą drugą. Częściej to ostatnie. Kąpiel zawsze była witana z ekstazą, malutka świetnie współpracowała, krok po kroku wiedząc co za chwilę nastąpi (smoczek-wycieranie-zęby-pielucha-piżama-śpiworek-mleko), pozwalała położyć się do łóżka, przez dwadzieścia minut było cicho jak makiem zasiał (kontemplacja butli), a potem zaczynaliśmy grę w podchody. Nigdy nie płakała dłużej niż pięć minut. Przychodziłam do jej pokoju, tuliłam, ona kładła głowę na moim ramieniu, czułam jak jej małe serduszko się uspokaja, po czym kładłam ją z powrotem do łóżeczka, mówiłam, że czas już zamknąć odczka i odpocząć, po czym wychodziłam. (Dla jasności: od początku wiedziałam, że ta metoda nie potrwa u nas zbyt długo. Ale wówczas, w tamtym domu i w tamtym czasie, to nie ja znałam to dziecko najlepiej.) Pysiak czasem nawet pomachała mi na dobranoc. Pod drzwiami nasłuchiwałam. Zwykle malutka zaczynała bawić się smoczkiem – znacie ten charakterystyczny dźwięk uchwytu smoczka uderzającego rytmicznie o jego plastikową ściankę, prawda? No właśnie. Były też melodyjki z dna brzucha pluszaka, stukanie nogami o szczebelki łóżeczka, a także nucenie, gaworzenie i temu podobne rozrywki. Potem Pysiakowi zaczynało się nudzić i znów zaczynała płakać, więc ja znów wędrowałam do jej pokoju utulić, uspokoić i odłożyć. I tak przez godzinę, dwie, trzy lub cztery. Szybko stałam się ekspertem od wychwytywania dźwięków, których normalnie ludzkie ucho nie rejestruje. Kiedy stawałam pod jej drzwiami trzeci raz i od dobrych 30 minut z pokoju nie dochodził żaden dźwięk, wiedziałam, że mała śpi. Mogłam wrócić do siebie i położyć się spać, bo o siódmej znów stawiałam się przy łóżeczku Pyśki.
Piątego i dziewiątego dnia mieliśmy wirtualny check-in, czyli telefoniczną konferencję z social workerami i adopcyjnymi managerami, aby omówić postępy w transition i punkty, nad którymi musimy popracować. Bazowaliśmy na codziennych raportach składanych naszym social workerom (Fostersi swojemu oraz Pyśki, my raportowaliśmy do Jess.) Pierwszy taki meeting zostawił nas w strzępach, ale dzięki wsparciu Jess doprowadziliśmy się do ładu i znów, jak gdyby nigdy nic (a przynajmniej takie udało nam się stworzyć wrażenie), kontynuowaliśmy wizyty u Pyśki. Do Fruzi dotarła też specjalna przesyłka od adopcyjnego teamu- pizza, lody i jeszcze ciepłe ciasteczka – jako dowód uznania za bycie dzielną w tak niezwykłych okolicznościach przyrody. Traktowaliśmy to również jako gest wsparcia dla nas.
Drugi check-in miał zadecydować, czy przedłużamy Transition, czy w czwartek, jedenastego dnia wizyt, będziemy mogli jechać do domu. Kiedy tamtego dnia odłożyliśmy wreszcie słuchawkę, serce wciąż miałam w gardle, a żołądek zawiązany na kokardkę.
– Jedziemy do domu, jedziemy do domu – powtarzaliśmy na zmianę, bo wszystko inne zostało już przemielone na tysiąc sposobów.
Dobytek Pyśki wyładował nam samochód po brzegi, a i tak zabraliśmy dwie trzecie jej zabawek. Rano pojawiliśmy się przed domem Fostersów z dokładnymi wytycznymi co do tego, jak ma się odbyć przekazanie Pyśki. A tak naprawdę była tylko jedna instrukcja: ma być krótko. Cała rodzina czekała na nas w drzwiach, Pyśka uśmiechnęła się na nasz widok. Miała na sobie bladoróżową sukienkę i jasny sweterek. Była absolutnie wyluzowana. Foster Tata zapiął malutką w foteliku, wymieniliśmy mocno niezręczne uściski, Foster Mama rozpłakała mi się na ramieniu.
Chwilę później, po 279 dniach od znalezienia Pyśki, w całkowitej ciszy ruszyliśmy do domu.
Zdjęcie: Gerd Altmann z Pixabay
Jak ja sie w Waszym imieniu ciesze, ze to sie skonczylo!
Chce się rzec Amen…
Ciekawostka jest to, ze nie mogę pisać samodzielnych komentarzy, tylko komentarz do komentarza… hmmm…
Hmm… Rzeczywiście to dziwne, jak wiele rzeczy na tym blogu zresztą 😉 Grunt, że możesz komentować, podpinaj się gdziekolwiek 🙂
Dziękuję, teraz nawet afery między dziewczynami nie robią na nas takiego wrażenia, bo jesteśmy w domu! 🙂
Mogę tylko powiedzieć „jak się cieszę”! Powodzenia!
Dziękujemy!! ❤️
boszsz, 279 dni??? wyczekaliście się na malutką….tym większa radość jak już z Wami była
Bardzo długa ciąża:)
Dokładnie tak, ciąża. Już teraz rozumiem zmęczenie kobiet w trzecim trymestrze 😉
No wyczekaliśmy… To jest karma. Sądziliśmy, że z drugim dzieckiem pójdzie jak z płatka, byliśmy wyluzowani i baliśmy się nawet, że nie zauważymy jej nadejścia… Ha ha ha! 🙂