Kiedyś to było kibicowanie.
Człowiek się szlajał po Europie za mężem, mimo że o kibicowaniu pojęcie miał blade, pił piwo, którego w gruncie rzeczy nigdy do końca nie lubił, no chyba że zimne z sokiem, co podobno już piwem nie jest, skacowany wędrował po krzaczorach w poszukiwaniu zaginionych torów żużlowych, łagodził napięcia pomiędzy kibicami w zapchanym tramwaju w Trójmieście oraz – i wciąż mowa o tym samym homo sapiens – potrafił w niecałe trzy dni nauczyć się składu Polonii Bydgoszcz, po to tylko, aby celująco zdać egzamin ochoczo certyfikowany przez Męża oraz Przyjaciela Grega na potrzeby nikomu bliżej niesprecyzowane.
Tak, kiedyś to było kibicowanie.
W miarę upływu stażu małżeńskiego moja motywacja do stadionowej adrenaliny stopniowo słabła. Wciąż jednak nie przeszkadzało mi, że Inżynier w patriotycznym szale radości potrafi uszkodzić krzesło, bo gol. Niezrażona krzykami dobiegającymi z jednego końca pokoju, wciąż potrafiłam spokojnie zatonąć w książce, podczas gdy Mąż Mój kibicował – prawdziwie, patriotycznie i z głębi trzewi. Od zawsze tak miał, nie z domu to wyniósł, taki self-made kibic, któremu niestraszne są ceny biletów na wydarzenia sportowe, dystans do nich, bądź czynniki zupełnie od niego niezależne w postaci losowania miejscówek na mistrzostwa.
– Szanse mamy małe, ale będę próbować – oświadczył kiedyś Inżynier nonszalancko między jedną kawą a drugą, po czym chwilę później leciał z Ojcem Dyrektorem na Mistrzostwa Świata do Rosji.
– Spróbuję kupić bilety, ale wątpię, żeby znów się udało – powiedział jako ojciec jednej córki, po czym wiele miesięcy później, jako ojciec dwóch córek, leciał do Rosji w roku 2021 na Euro 2020 w Irlandii.
Jemu nic się nie zmieniło. Mnie zmieniło się wszystko w kwestii kibicowania.
No tak, ale kiedyś człowiek nie miał dzieci.
A teraz ma i kibicowanie włącza się jedynie w opcji meczu o wszystko. Bądź meczu o honor. Może być też o godność, czemu nie. W tym jestem dobra, bo wtedy budzi mi się empatia oraz jeszcze Polska nie zginęła.
W tym roku zaczęłam kiepsko, bo w trakcie pierwszego ważnego meczu z drużyną z Jakiegoś Kraju, ja akurat byłam zła na cały świat (patrz poprzedni post). Jestem jednak człowiekiem świadomym swoich urojeń, wobec czego wycofałam się na z góry upatrzoną pozycję, obłożyłam testami, długopisami i postanowiłam przetrwać, cichutko pracując. Niestety, Mąż Mój miał zupełnie inną wizję mojego wieczoru.
– Hymn jest, no chodź – oznajmił takim tonem, jakbym właśnie postanowiła odejść od ołtarza w momencie przysięgi małżeńskiej.
Odmruczałam ten hymn w imię szerzenia zdechłych wartości chrześcijańskich w rodzinie (wybaczanie oraz bycie ponad), natomiast mord, jaki miałam wymalowany wtedy na twarzy skutecznie zniechęcił Inżyniera do namawiania mnie do dalszej współpracy.
Drugi mecz obiecałam obejrzeć z dziewczynami, bo on był w pracy. Uznałam, że jestem mu to winna. O transmisji przypomniało mi się pod koniec pierwszej połowy, kiedy Fruźka właśnie odpłynęła w niebyt, w biegu odpalałam więc polską telewizję, zorientowałam się, kto i gdzie, po czym na znak, że czuwam, uraczyłam Inżyniera cytatami z komentatorów meczu posklejami na chybił trafił. Wiecie, kilka nazwisk, parę wykrzykników, jakieś żargonowe wtrącenia i mamy to. W sumie nawet mi się podobało.
Mecz o wszystko odmłodził mnie o piętnaście lat. Dziewczyny bardzo były zawiedzione faktem, że tata nie kupił im biletów na ten fun w Sankt Petersburgu, musiałam więc stanąć na wysokości zadania.
– Mammy, why are you wearing my koszulka? – zapytała podejrzliwie Fruzia.
Biały T-shirt kończył mi się na wysokości mostka, ale czerwony cardigan akurat zakrywał tę część. (No i hej, weszłam w rozmiar Age 6 – how cool is that?)
– Bo nie mam nic białego, kochanie, w swojej szafie. Mogę?
– Of course – radośnie zezwoliła Fruzia. – But next time remember to ask first – dokończyła łaskawie.
Ups.
Na stół wjechały zdrowe i mniej zdrowe przekąski. Ifi Flamingo zaczęła jeść chipsy widelcem. Fruzia przez dwadzieścia minut pozostałe do rozpoczęcia meczu osiemdziesiąt razy zapytała, kiedy wreszcie zobaczy tatę w telewizji.
Odśpiewałyśmy hymn. „Marsz, marsz do Polski, z ziemi polskiej do Polski…” Postuluję o wprowadzenie poprawek do Mazurka, Fruźki wersja jest bardziej soczysta.
– Are they winning? – zapytała Fruzia, kiedy w drugiej minucie Szwedzi wbili nam gola.
– Did they win? – zapytała w szóstej, ósmej i dziesiątej minucie.
– Mummy, I can see daddy, I can see! – krzyczała co siedem minut. – He’s there, wearing red t-shirt! He’s waving!
– It’s boring… when are they going to win?
Ja też chciałam to wiedzieć. Bardzo.
Ten mecz wprowadził chaos w moje uporządkowane życie.
„Ten cały Olsen, czy jak mu tam, potwornie mnie wkurwia!”, pisałam na gorąco do Inżyniera. „To nie jest na moje nerwyyyyy!” Te zamieszania przy bramce, ten spalony, te słupki Lewego… Boszeee drogi, rwałam włosy z głowy!
Fruzia też.
– Why are they not winning? – pytała wkurzona i znudzona.
– Musimy wierzyć, dziewczyny, Polskaaaaa Białooo-Czerwoniiii! – zaczęłam się wydzierać.
Ifi Flamingo powstała ze swojego high chair. Ubrana w samego pampersa uniosła piąstki do góry i bez żadnej aranżowanej zachęty zaczęła skandować:
– Pol-ka, Pol-ka!
– O, i to jest duch walki! – pochwaliłam młodszą córkę. – Fruziu, trzeba wierzyć – poinstuowałam starszą. – A jak w końcu strzelą gola, to będziemy cieszyć się jak dzikie! Musimy zastąpić tatę, skoro go nie ma.
Fruzi rozbłysły oczy. Natychmiast też doprecyzowała:
– And you will kick the kanapa and the stół, like daddy?
I did, cóż było robić.
Najpierw wpadłam w szał radości po pierwszym golu, ale zapomniałam kopnąć. Pod wpływem znaczącego spojrzenia Fruzi zorientowałam się, że to czas. Zanim kopnęłam, rozejrzałam się uważnie po pokoju, lokalizując dzieci, sierściuchy oraz ostre narzęcia i kanty. Następnie ostrzegłam zebranych, że oto będę kopać. Zebrałam całe swoje szaleństwo, odwagę oraz słowiańską fantazję i kopnęłam kanapę. Następnie uderzyłam pięścią w stół. Ostrożnie, żeby nie złamał się w pół, bo nadwerężony jest czteroosobową rodziną. Po meczu zagoniłam Ifi do mycia, a Fruzię do czytania czytanki do szkoły. Czysta adrenalina.
Mówię Wam, piętnaście lat mniej!
Zdjęcie: Q K z Pixabay
Super, poprawiłaś mi humor 🙂
Heh… U nas o wynikach meczow to JA informowalam meza. I nawet nie to, ze je ogladalam. Wyniki gdzies mi tam zawsze mignely na Onecie. 😀