Wiosna 2020 niosła ze sobą zmianę.
Czułam to w zesztywniałych stawach, na rozruszanie których każdego poranka potrzebowałam dobrego kwadransa. Czułam to w boczkach i brzuchu, które nie wiedzieć kiedy nabrały bezprecedensowych kształtów muffina z Sainsbury’sa, a musicie wiedzieć, że muffin z Sainsbury’sa stał się dla nas symbolem szoku kulturowego sprzed dekady, więc domyślacie się, jak sie czułam z tym porównaniem przed lustrem. Wind of change nie ograniczał się jedynie do naszego domowego poletka; wyziewał z ekranu telewizora i laptopa, bo oto na równi z moim urlopem macierzyńskim rozpoczęła się również pandemia koronawirusa i nie wiadomo było, które z nich potrwa dłużej, ani dokąd nas zaprowadzi. Tym bardziej, że jedno zablokowało drugie, ale to stara historia, tę już znacie.
Trudno ustalić jakąś chronologią lub ciąg przyczynowo-skutkowy mojego podłego wówczas nastroju. No bo ani nie był podły cały czas, ani nie wiadomo, co było skutkiem, a co przyczyną. Może czułam się tak dlatego, że przez kilka miesięcy martwiłam się o Ojczula i często płakałam, a może dlatego, że w adopcji weszliśmy w fazę in limbo. Mógł to być efekt permanentego przygwożdżenia do chałupy, strach przed wirusem albo kończąca się czwarta dekada. A może nic mi nie jest tylko użalam się nad sobą? I kim ja właściwie jestem? Wiem, powiało teorią kosmosu.
Łączenie kropek zajęło mi tylko cztery miesiące, czyli nie tak długo, choć powinno krócej, bo wiele lat temu Mamuśka zadbała o to, żeby przekazać mi co najważniejsze:
– Jak cię dopadnie, to idź do lekarza po hormony. Nie warto się męczyć, ja nie zamierzam.
Wiedziała, o czym mówi, bo pamiętam jak łapała pierwszą z brzegu gazetę i machała nią wściekle tuż przed samą twarzą, próbując odegnać kolejną falę gorąca. Dawała mi wtedy znak ręką, żeby o nic nie pytać, bo nie dzieje się nic złego, zaraz minie i bedziemy mogły rozmawiać dalej.
Pamiętam też jej irytację i to legendarne hasło, które zostanie ze mną już do końca świata, kiedy zahaczyła ramieniem o drzwi od łazienki i wkurwiona na złośliwość rzeczy martwych stojących jej na drodze wypaliła:
– No nie! Tu się stuknę, tu się puknę, tam się kurwa jebnę! Mam dość!
Popłakałyśmy się wtedy obie ze śmiechu.
Powinnam się zorientować. Już wcześniej sugerowano mi, że moje amh jest na tyle niskie, że być może zaskoczy mnie wczesna menopauza. Puściłam to mimo uszu, bo w końcu wczesna czy nie, to i tak najprędzej za kilka … naście / dziesiąt lat. Potem, tuż przed zabraniem Lewego, dużo czytałam na temat tego, co mogło być dalej; pytałam nawet Doktora Mruka, czy moje przypuszczenia są słuszne, ten jednak zbył mnie dość oszczędnym stwierdzeniem, że przecież mam jeszcze Prawego. Prawy zrobił na nim wrażenie niezłego jajcarza, kiedy zabierali jego brata bliźniaka, ale ja myślę, ze robił dobrą minę do złej gry i tak naprawdę nieprzepracowana żałoba odbiła sią później na jego kondycji. A od tego już tylko krok do tej.. no… jak jej tam… ZMIANY.
The change? The change?, myślałam intensywnie, kiedy GP delikatnie, niemal z namaszczeniem, wymawiała to słowo. No niby wszystko się zgadza, ale wtedy ten termin zabrzmiał dla mnie trochę jak lukier. Coś w stylu – polukrujmy ciasto z zakalcem, żeby nie wyglądało tak podle. Brzmiała trochę tak, jakby bała się, że po tym werdykcie rzucę się pod pociąg. Kobieto, myślałam dalej na równi z jej wykładem, powiedz, że sobie tego nie wymyśliłam, że to faktycznie to, bo jeśli nie to, to albo znaczy, że umieram, albo wariuję. Albo umieram z przewariowania. Bo skrzypiące stawy to jedno, ale czemu się budzę o czwartej nad ranem i myśli swoje próbuje ugłaskać…? Szczerze mówiąc, budziłam się o trzeciej z minutami. Co noc. Zlana potem lub trzęsąc się z zimna. ’Już’ w okolicach szóstej znów spałam, co przy dobrych wiatrach dawało mi niecałą godzinkę do pobudki dziewczyn. Zabawa w ciepło/zimno rozkręcała się z każdym tygodniem i nawet Mąż Mój zaczął rozpoznawać jej symptomy, kiedy gwałtownie ściągałam z siebie prawie wszystkie ciuchy w samochodzie. W drodze do sklepu i z dziewczynami na pokładzie. The change, kurwa mać!
– Czy twoja mama też może przechodziła przez nią wcześniej? – drążyła GP.
Przez the change? Nie. Mama była o dekadę starsza ode mnie. Miała wtedy dwudziestoletnią mnie i dwudziestoparoletniego syna, który od dawna już nie mieszkał z nimi pod jednym dachem. Nie mówię, że miała łatwiej, bo miała inne rzeczy na swoim talerzu. Ja tylko zauważam, co jest kluczowe dla sprawy, że nie miała świeżo adoptowanej dwulatki i zazdrosnej pięciolatki na chacie. Just saying. No i na pewno nie słuchała podcastów, w których na przykład mogła usłyszeć, że ”people don’t realise that going through menopause and adopting a toddler is a mismatch’. Ups.
U.P.S.
Na pewno natomiast, jak ja, patrzyła z przerażeniem w lustro zastanawiając się, jakie dalece mogą posunąć się szkody związane z niedoborem estrogenów i progesteronu. Jej szczęście, że 20 lat temu nie miała dostępu do tych wszystkich fantastycznych urządzeń, które czytają w twoich myślach i każdego ranka wyświetlają ci w social mediach koszmary z ostatnich snów. Mnie wyświetliła się na fejsbuku historia kobiety po histerektomii. Po gwałtownym wejściu w chirurgiczną menopauzę bohaterka sensacyjnego artykuły w ciągu tygodnia straciła całe uzębienie, zapadły jej się policzki i wizualnie zaczęła przypominać swoją babcię po ekshumacji. (Po tych słowach zrobiłam sobie przerwę na łyknięce witaminy D, wapnia, magnezu i zrobienie melisy.) Niemal wybiłam sobie wtedy wszystkie zęby własną ręką, sprawdzając ich umocowanie w żuchwie…
Ale najgorsza i tak była złość. Wszechogarniająca, obezwładniająca złość. Złość, którą można by zilustrować bardzo klasycznie – postać na środku pola, krzycząca ile sił w płucach pod samo niebo. Złość, niezależnie od tego, czy faktycznie wykrzyczana, to doprowadzająca do łez i wpędzająca w ogromne poczucie winy. Wciekłość, która budzi nad ranem i rozsadza od środka, a kiedy pytasz ją, czego od ciebie chce i na co lub kogo tak naprawdę się złości, milczy, bo nie wie, co odpowiedzieć. Menopause rage. Wcześniej nie wiedziałam o jej istnieniu, a kiedy się dowiedziałam, byłam w samym jej środku. Jeśli komuś jest trudno wyobrazić sobie, jak to jest, wystarczy pomyśleć o staniu w korku w Warszawie, w godzinach szczytu, kiedy spieszysz się na spotkanie, od którego ma zależeć twoje finansowe być albo nie być. Tak przynajmniej ja wyobrażam sobie road rage.
Stan mojego zdrowia psychicznego gwałtownie się pogorszył i najpierw naprawdę wydawało mi się, że wariuję. Miałam problemy z koncentracją, znalezieniem logiki w czynnościach, których sensu do tej pory nie kwestionowałam, albo które dotąd zwyczajnie sprawiały mi przyjemność. Nie mogłam się wysłowić w żadnym języku, napisanie czegokolwiek dłuższego niż akapit zabierało mi całe tygodnie. Były momenty, że po wstaniu z łóżka byłam tak zmęczona, że natychmiast pragnęłam zakończyć dany dzień, najchętniej w znieczuleniu ogólnym. Od zgonu Lewego minął ponad rok, od tamtego czasu na pierwszy rzut oka wszystko trzymało się jednej całości, lutowe badanie krwi wykazało poziom hormonów w normie, więc dlaczego w zaledwie trzy-cztery miesiące później miało być tak bardzo inaczej? GP też wątpiła. Przecież dopiero dobijałam do czterdziestych urodzin.
Jak. To. Dobrze. Że. Nie. Dałam. Się. Zbyć.
Czy to znaczy, że już wszystko dobrze? Oczywiście, że nie. Chociaż dziękuję, u mnie wszystko dobrze.
Biology explained
Dobrze, to teraz przez chwilę będzie mrocznie, ale tylko przez chwilę, obiecuję. Nie uciekajcie.
Dzięki hormonalnym wyskokom i zjazdom przekonałam się, że – podobnie jak menopause rage – brain fog naprawdę istnieje i to nie tylko po covidzie. Kiedy mówię, że mam zaćmienie, to już nie jest żart, to naprawdę czarna dziura w głowie albo słowo, które widzę oczyma wyobraźni, ale jednocześnie nie mogę go wymówić! Jeśli zdarza ci się to po raz pierwszy, a potem drugi i trzeci, można naprawdę się wystraszyć. Łażę sobie nieraz po hormonalnych grupach fejsbukowych dla dojrzałych dziewczyn i widzę, że to nie tylko mnie zdarzyło się pomyśleć, że to początki demencji albo Alzheimera.
Niedobór estrogenów to też pikująca w dół gęstość kości i sztywne stawy. To poranne poczucia zesztywnienia ciała przypomina trochę uczucie po nocy spędzonej na niewygodnej pryczy, pod zbyt cienkim kocem i na kacu. Krótko mówiąc – trochę jak wtedy, kiedy po ostrej popijawie studenckiej budzisz się obok kumpeli w jej ogródku. W listopadzie. (Przyznać się, kto pamięta?)
Zaskoczyło mnie to, jak BARDZO gospodarka hormonalna wpływa na zdrowie psychiczne. O tym sporo się tutaj ostatnio mówi – niedawno w mojej placówce ruszyła kampania szerząca świadomość dotyczącą właśnie menopauzy. W tym okresie wzrasta ryzyko depresji, nawet jeśli dotąd wydawało ci się, że ciebie to akurat nie dotyczy, bo wszystko gra tak, że aż buczy.
Na własnej skórze odczułam, czym jest długoterminowy spadek energii i motywacji. To nie jest tak, że nie da się funkcjonować, ale nagle zdajesz sobie sprawę, na ile spraw nie masz po prostu sił. Więc najpierw heheszki, że czterdziestka i zobacz, ta autosugestia to jednak ma moc, a potem zasypiasz o 9pm, śpisz do 8am, bo na szczęście niedziela i nie pamiętasz poprzedniego wieczora. Oczywiście przy założeniu, że HTZ działa i już nie budzisz się o czwartej nad ranem…
Nic jednak nie przebije największego zaskoczenia, które było moim udziałem w sprawie panny The Change. W największym szoku byłam w grudniu, kiedy odebrałam wyniki badań z krwi. Mój cholesterol, który nigdy w życiu nie był problemem, bo raczej tego, co go podnosi, nie lubię lub nie praktykuję zbyt często (z wyjątkiem ciasteczek, ale nikt nie jest idealny, prawda?) – poszybował w górę nie wiadomo kiedy i jak. I to wtedy właśnie, kiedy moja dieta i aktywność fizyczna zeszły na konkretnie niezłą drogę. Po prostu zaniemówiłam. Jak się okazuje, estrogeny i progesteron to takie control freaks, które rządzą wszystkim i kiedy ich zabraknie, cała konstrukcja zaczyna trząść się w posadach.
(Tak na marginesie – gdzie ja byłam na lekcjach biologii w liceum, to ja nie wiem. Aaaa, już wiem. Uczyłam się angielskiego. Sama nie wiem po co. Przecież za 15 lat miałam wyjechać do Anglii!)
To wszystko nie musi występować naraz i na pewno nie trwa non-stop – wciąż tu jesteście? – przy odpowiedniej świadomości, terapii, podrasowaniu diety i stylu życia wiele da się poprawić. W moim przypadku HTZ (or HRT) uspokoiła większość wspomnianych objawów, bywa, że na całe tygodnie zapominam o słowie na M, a potem zza szafy wyłania się niedobór czegoś i znów kombinuję – czy to przesilenie zimowo-wiosenne, fakt, że ostatnio przasadzałam z kawą, czy może znów warto zbadać poziomy. Ale poza tym, żyję. Nie musicie też iść w hormony, ostatecznie w dzisiejszym świecie opcji jest sporo – można palić uprawiać zioło/a i tak dalej… Dla każdego coś miłego. W moim przypadku ryzyko związane z życiem bez HTZ przeważyło nad ryzykiem związanym z jej stosowaniem. Aktualnie sylwetkę mam lepszą niż przed urodzeniem dzieci, świruję tylko czasami, no i nadal mam swoje słabości w postaci cukru, czyli nie przeszłam na jedynie słuszną stronę mocy i raczej nie zamienię tego bloga na kulinarnego wege/eko/sugar-free. Chociaż bardzo bym chciała być specjalistką w tym temacie, serio. Wszystko przede mną.
Niedawno powiedziałam Mężowi Memu, że the change, to całe lukrowane słownictwo ostatecznie ma sens, bo, choć zabrzmi to fatalnie i patetycznie, czuję się trochę tak, jakbym razem z tą hormonalną huśtawką gubiła starą skórę, z której wyrosłam. Jeszcze nie wiem do końca, jak wygląda ta nowa, ale po namyśle nie czuję, że to jest zmiana na gorsze. Może po prostu dorastam. Zmiana często następuje w wyniku kryzysu, a kryzys, któremu ja sama przez wiele lat nadawałam jedynie pejoratywny wydźwięk, obok innych znaczeń to też „zachwianie jakiegoś systemu wartości lub pozycji czegość’’. U mnie zachwiał się poziom hormonów, ten wyzwolił lawinę emocji i stanów, z którymi musiałam zacząć się mierzyć, a więc zachwiał moją pozycją. Bardzo dosłownie, bo rano nie mogłam wyprostować gnatów; i metaforycznie, bo w mojej głowie się zagotowało. Zostałam zmuszona do nauki zdrowszego życia, ot co. Jeszcze nie jestem po; Bóg i Karma raczą wiedzieć, czy kiedykolwiek będę po. Mamuśka donosi, że czasem trwa to tak długo, że ostatecznie przyzwyczajasz się i zapominasz, że kiedyś było inaczej. Karawana jedzie dalej i nie zawsze jest łatwo, ale adaptujemy się. Mąż Mój i dziewczyny jeszcze dają radę wysłuchiwać moich relacji o problemach z dostawą estradiolu w żelu i za słabych plastrach, które dostałam chwilo od GP w zastępstwie tego pierwszego. Inżynier to w ogóle taki człowiek, który niczemu się nie dziwi, ja go naprawdę znalazłam na końcu tęczy obok jednorożca (kiedy czekał właśnie na mnie, to chyba oczywiste). Fruźka skończyła siedem lat i chociaż nie kuma do końca, co to te hormony, to kiwa już głową, kiedy zaczynam znów tłumaczyć, dlaczego mam krótszy lont (czasem nie mam go wcale) i pierdoły doprowadzają mnie do syczenia. Na bieżąco wywracam swoje emocje na lewą stronę i przyglądam im się spod lekko zmarszczonych brwi, żeby nikogo przypadkiem nimi nie zabić. No chyba że zasłużył.
– What are you doing, mama? – pyta Fruzińska, kiedy zaczynam głęboko (i nieco teatralnie, dla ostrzeżenia) oddychać.
Wieczorem, kiedy proszę ją jeszcze o ogarnięcie pokoju, to ona zamyka oczy, kieruje ramiona i dłonie do boku, składa kciuki z palcami wskazującymi, wznosząc je lekko ku górze jak do medytacji i też oddycha.
– I need to calm myself down – mówi, a ja boję się śmiechnąć, żeby następnym razem nie zrobiła mi tego samego, kiedy będę wentylować.
Nie lubię tego, to jasne, ale pocieszam się, że jeśli wcześniej nie wystrzelę samej siebie w kosmos, jest szansa, że kiedyś Fruźka przypomni sobie o tym, co jej mówiłam. I że będziemy się kiedyś z tego razem śmiać. Ifi jest za mała, chociaż jak czasem rzuca się z fochem na podłogę, to myślę sobie, że przy jej dojrzewaniu moja meno będzie wyglądała zaledwie jak nieśmiały bunt dwulatka.
No i ratuje nas poczucie humoru.
Niedawno zadzwoniłam do Mamy z auta, bo w drodze do pracy przypominały mi się wszystkie jej teksty z tamtego czasu.
– Żeby tak człowiek mógł się umalować i ubrać na zapas – mówiła zniecierpliwionym, zdegustowanym i znużonym zarazem głosem, stojąc rano przed lustrem i szykując się do pracy. – Wkurwia mnie to ciągłe powtarzanie tych samych czynności, żebyś wiedziała, jak mnie to wkurwia!
Siedziałam w samochodzie na parkingu przy college’u, Mamuśka w domu i obie rechotałyśmy ze śmiechu.
Wiosna 2022 niesie zmianę.
Tego właśnie mi trzeba – wspólnoty i wymiany kobiecych doświadczeń. Dlatego czytam książki o meno napisane przez kobiety specjalistki. Dlatego wymieniam się meno-newsami z dobrymi kumpelkami, które przechodzą przez ten sam etap wahań nastrojów i poziomów. I dlatego w końcu piszę o tym do Was. Tak samo było, kiedy przechodziliśmy przez starania o dziecko, IVF, adopcję. Wspólnota ludzkich doświadczeń sprawia, że człowiek nie czuje się jak ufoludek i może nawet spróbować nadać tym doświadczeniom jakiś sens. Nawet jeśli to tylko biologia.
Właśnie dlatego wymyśliłam niedawno, że po powrocie do ojczyzny powołam do życia Koło Darcia Pierza. Jak by to powiedziała Fruzia rozpoczynająca tak większość opowieści, które mętnie pamięta – dawno, dawno temu… babeczki spędzały długie, zimowe wieczory na darciu pierza i gawędzeniu o sprawach, które niekoniecznie nadawały się do męskiego ucha. Dzisiaj miesiączka czy brak miesiączki to żaden powód do chowania się po kątach, tak żeby faceci nie słyszeli, ale i tak fajnie byłoby poczuć taką kobiecą siłę w te umowne, zimowe wieczory. No więc wymyśliłam, że na sesji Koła Darcia Pierza najpierw usiądziemy na matach/ kocykach i damy się ponieść ciepłemu głosowi Małgosi Mostowskiej, żeby dopieścić system nerwowy. Potem kolejno każda członkini dostanie mikrofon do ręki i przez kilka minut będzie mogła uprawiać oczyszczający słowotok, nawet jeśli jedyne, co tego dnia będzie miała do powiedzenia, to słowa powszechnie uznawane za wulgarne. To będzie właśnie Współczesne Darcie Pierza. Potem natomiast wyciągniemy wszystko, z czym przyszłyśmy – druty, szydełka, wino, żarcie, czerwone szpilki upolowane na przecenie – i to już będzie wspólnota doświadczeń.
Ja przyjadę z Rudolfem. On ma tyle sierści, która wypada i wypada i końca nie widać, że od razu zostanie twarzą stowarzyszenia.
To jak? Przyjedziecie na otwarcie?
The Change

Na mnie możesz liczyć, będę. I nie wiem jak to się stało, bo jestem tu od lat wielu (jeszcze przed Fruzią) a nie mam kluczyka…
To ogromny błąd autorki 😉
Przyjadę, chociaż ja akurat zgłębiłam ten temat BARDZO łagodnie
Podobno jedna trzecia kobiet ma to szczęście – cieszę się, że jesteś w tej grupie 🙂
…czy też mogę poprosić o dostęp?
Pozdrawiam